środa, 27 października 2010

NBA - Where amazing happens

No i stało się. Długo wyczekiwany przeze mnie sezon NBA 2010/2011 wreszcie się rozpoczął. 

Mecz Celtów z Miami był w zasadzie dokładnie taki, jakiego się spodziewałem. Boston poradził sobie bardzo przyzwoicie (ciekaw byłem jak wypadnie Shaq - a wypadł całkiem dobrze), Ray Allen trafił 5 razy za trzy punkty a Rondo faktycznie genialnie asystował i w zasadzie gdyby nie jego podania, gra zielonych wyglądałaby na pewno zupełnie inaczej.
Miami się nie popisało i w sumie na nic innego nie można było liczyć. Transferowa "Big 3" w zasadzie wcale nie była trójką - każdy z nich zdawał się grać osobno. Ten zespół nie ma zgrania, zawodnicy nie potrafią się między sobą dobrze dogadać, czemu nie można się dziwić skoro w pre-seasonie "wspaniała trójka" zagrała razem raptem 3-4 minuty. A to jest jednak niezbędne, zwłaszcza jak gra się z zespołem, który ma tak dobrą obronę jak Celtics. James co prawda zdobył te 31 punktów i nie sposób mu odmówić zaangażowania, ale jednak współpraca z zespołem (a szczególnie z Wade'm i z Bosh'em) nie wyglądała to końca tak, jak powinna.

Suns i Portland nie śledziłem, więc wiem jak wyglądała sprawa jedynie z highlight'sów. Generalnie Portland zdawało się grać ofensywnie już od początku, przy czym albo ja odniosłem błędne wrażenie, albo Sunsi jakoś 'nie mieli kopa' w tym meczu. Grali nieco mozolnie, jakby złapało ich zmęczenie albo brak motywacji, a to przecież sam początek sezonu. Mega propsy dla Nash'a, który podciągał grę swojej drużyny kiedy tylko mógł, sam zdobywając aż 26 punktów. Ale sam Steve to niestety trochę za mało.
W Portland ciekawą końcówką może pochwalić się Batum, który sam praktycznie zdominował ostatnie sekundy spotkania, kilkakrotnie trafiając do kosza zawodników Phoenix (a finalnie zdobywając w meczu 11 zbiórek).

Lakersi zagrali w zasadzie na swoim poziomie. Bardzo ciekawym zaskoczeniem był Brown (a w zasadzie nie zaskoczeniem, bo zaczął tak pracować już w pre-seasonie), który trafiał do kosza z linii trzech punków po prostu seriami. 14 punktów w ciągu 6 minut czwartej kwarty naprawdę robi wrażenie. Boisko bez wątpienia jednak zdominował Paul Gasol, którzy przodował zarówno w punktach (29) jak i w zbiórkach (11).
Mecz był szybki, chociaż poza rzutami Browna efektownie wyglądających akcji nie było zbyt wiele. Houston grali trochę brudno, choć nie można powiedzieć, że źle.

Ogólnie, jestem zadowolony z pierwszego dnia (a właściwie z pierwszej nocy) sezonu. Dziś aż 13 spotkań, a jutro w końcu na parkiet wyjdzie Orlando.

wtorek, 19 października 2010

Być piratem czy nie być, oto jest pytanie...




Wczoraj oficjalnie rozpoczęliśmy ścieżkę edukacji filmowej dla klas drugich. Swój początek miała w dość obskurnym wałbrzyskim kinie 'Zorza', przy czym jak uczęszczającym z zeszłego roku wiadomo - wcale nie było tak źle, sala NET'u obok kina 'Warszawa' we Wrocławiu była znacznie gorsza. Ale do rzeczy.
Przypuszczam, że nie tylko ja byłem nastawiony sceptycznie. Wszystko fajnie, ale po poprzednim roku i takich kwiatkach jak 'Siódma Pieczęć', naprawdę się człowiekowi odechciewa. 

A tu proszę.

Już na samym początku dało się odczuć, że mamy do czynienia z czymś nowym. Po pierwsze, kiedy już wszyscy rozsiedli się na sali powitał nas nie znany i nielubiany gość z wdzięczną łysiną (prawdę mówiąc, nawet nie pamiętam jak się nazywał) który mówił tak nudno, a przy tym tak niewyraźnie, że miało się ochotę po prostu zasnąć a...no właśnie. Całkiem miły człowiek, młody i jak sam siebie określił 'z branży'. Wypowiadał się naprawdę nieźle i nie skłamię jak powiem, że zaciekawiło mnie to, co mówił.

Jego krótki wykład dotyczył problemu piractwa, tego, czym różni się piractwo filmowe od muzycznego oraz w jaki sposób te dwa przeplatają się z aktualną dystrybucją wyżej wymienionych. Wszystkiemu towarzyszył pokaz slajdów. Cóż, miał za zadanie zachęcić nas do obejrzenia filmu i trzeba mu przyznać - wywiązał się z tego znakomicie.

Zaczęło się. Film zatytułowany 'The Rip: A remix manifesto' był na dobrą sprawę dokumentem, nakręconym w bardzo dynamiczny i faktycznie (o czym wspominał wykładowca) ciekawy sposób. Całość w zasadzie nie pozwalała się nudzić i na palcach jednej ręki można wyliczyć momenty, które bym stamtąd usunął. Obraz dotyczył głównie zagadnień moralnych związanych z piractwem, tego, co, dlaczego i w jaki sposób ukradł Walt Disney oraz kto i jak zadbał o to, by nikt jego wyczynu nie powtórzył. Obok tego, głównym wątkiem była działalność człowieka o pseudonimie Girl Talk, co do którego powstaje pewna wątpliwość. Muzyk? Nie. Instrumentalista? Zależy, jak na to spojrzeć, jeżeli potraktujemy komputer jako instrument, owszem. Twórca? Pełną gębą.
Girl Talk zajmuje się tym, czego robić nie wolno, co więcej, robi to całkowicie jawnie, ba, nawet na tym zarabia. Mianowicie - jego działalność można uznać za definicję systemu samplującego. Coś w podobie do Noona - tyle że on wycina kilka dźwięków z różnych utworów i tworzy z tego sampel. Girl Talk wycina kilka lub kilkadziesiąt części z kilkunastu lub kilkudziesięciu utworów i tworzy z tego całkowicie nowy kawałek. Tak działa jego twórczość. Jest wysoce nielegalna, zabójczo kreatywna, iście wizjonerska a przy tym - nieziemsko fajna. Genialny widok: całe tabuny ludzi tańczących, każdy na swój sposób a pośród nich jedynie mały stolik i facet, który pochyla się nad laptopem firmy Apple. Tak czy inaczej - efekt świetny.

W filmie wspomniano także o karach za nielegalne ściąganie plików z sieci oraz wysokich grzywnach (sięgających grubych setek tysięcy dolarów) nakładanych na 'złodziejów dorobku intelektualnego' jakim są utwory muzyczne. I teraz pojawia się pytanie - Download or Do Not Download?

Osobiście bliski jestem stanowiska, jakie w tej sprawie przyjął nasz wykładowca. Otóż, zaznaczył on na wstępie, że piractwo wcale nie jest rzeczą złą. Potraktujmy je jak alkohol lub marihuanę - jest dla ludzi, fajnie pokorzystać, ale bez przesady i z umiarem. Ponadto, 'piracenie' muzyki i filmów znacznie się od siebie różni. O ile to pierwsze jest w tej chwili zjawiskiem, które na tyle przeplotło się z dystrybucją muzyczną, że wręcz zaczęło przynosić korzyści, o tyle to drugie prowadzi po prostu do tego, że filmy przestaną być wyświetlane np. w Polsce. A tego byśmy przecież nie chcieli.

Co więcej, piractwo (mowa teraz o muzyce) jest wygodne. Genialne pytanie, które padło na samym początku: 'Kto z was nie ma mp3?' uświadamia nam, że tak naprawdę i tak praktycznie KAŻDY, kogo słuchanie muzyki nie ogranicza się jedynie do rozkoszowania się dźwiękami w domowym zaciszu, korzysta z mp3, mp4, telefonów, czy jakichkolwiek innych odtwarzaczy pliku .mp3. Dlaczego? Bo to WYGODNE. Logicznie myśląc - komu będzie chciało się targać ze sobą discmana (lub walkmana w przypadku naprawdę oldschool'owców) wraz z zestawem przynajmniej kilku cedeków lub kaset, by słuchać oryginalnych płyt? Jeżeli ktoś taki jest - bardzo się cieszę, szanuję i pozdrawiam. Ale spójrzmy prawdzie w oczy - takich ludzi praktycznie nie ma, z zaznaczeniem, że sam nikogo takiego nie znam. Bo to się po prostu nie opłaca.

Okej, okej - jakość. Błagam, ponad połowa potencjalnych użytkowników empetrójek ma tak naprawdę gdzieś jakość plików, których słucha. I czy to będzie 128, 256 czy 320 bitrate'ów - dla większości i tak brzmi to niemalże tak samo. Co w przypadku, w którym ktoś jest naprawdę wymagającym melomanem, inwestuje w dobry, przenośny sprzęt grający i porządne słuchawki? Otóż wcale nie jest skazany na męczenie się ze słabą jakością dźwięku, obecnie świat dysponuje takim dobrodziejstwem jak pliki .FLAC które reprezentują bezstratny format kompresji dźwięku, nie usuwając żadnych danych ze strumienia audio. Co to oznacza w praktyce? Świetną jakość.

Teraz kwestia kupowania albumów lub pojedynczych utworów w formacie .mp3 (lub .FLAC). Cóż, jeżeli ktoś faktycznie ściągając muzykę czuje, ze 'okrada' artystę, może zdecydować się na taki zakup. Plusy? Czyste sumienie, legalne i w pełni otagowane pliki w dobrej jakości. Minusy? Nieco szczuplejszy portfel. Choć i tak jest to transakcja mniej kosztowna niż zakupienie płyt na nośnikach CD. 
W chwili obecnej, płyty CD pełnią raczej funkcje trofeum. Są smaczkami dla koneserów, ozdobami na półki oraz łechtaniem fanowskiego podniebienia. Mam ogromny szacunek do ludzi, którzy kupują oryginalne płyty i bardzo ich za to cenię. Sam sobie na to nie pozwalam, najczęściej z powodów finansowych. Poza tym - tak mi po prostu wygodniej.




poniedziałek, 11 października 2010

Ostatnimi czasy

Dawno nie pisałem. Może dlatego, że od kilku dni nie mam zajawki na nic konkretnego - słucham raczej tego co jest pod ręką. Wcześniej był ponad tydzień powrotu do Pezeta i bardzo dobrze mi to zrobiło, bo zacząłem znacznie bardziej doceniać tego artystę, nawet do tego stopnia, że wrócił do mojej czołówki w polskim rapie.

A ostatnimi dniami słucham pojedynczych kawałków Weezy'ego, dzisiaj trochę Statika z tego roku i parę odtworzeń genialnego remixu "Ain't nuttin' changed' (Serdeczne pozdro dla FTR, który mi ów remix polecił). Poza tym nic. Ciągle czekam na coś nowego, liczę, że nowy Game mnie zaskoczy (o ile w tym roku wyjdzie). No i ofkors 'Carter IV', przy czym nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że na tej płycie mógłbym się zawieść.

A. Czas zacząć przypominać sobie "Zapiski 1001 nocy", przed sobotnim koncertem. Wieki tej płyty nie słyszałem, a przecież była bardzo dobra. Chyba. Bo niespecjalnie już pamiętam, prawdę mówiąc.

wtorek, 5 października 2010

O tych dwóch co namieszali


Czas na bliższe spotkanie z braćmi Kaplińskimi.

Krążek "Dziś W Moim Mieście" zapowiadany był już przeszło dwa lata temu. Właśnie wtedy pojawiły się pierwsze pogłoski o tym, jakoby Pezet przygotowywał wspólną płytę z bratem. Jak się niedługo potem okazało - to prawda - i coś takiego faktycznie powstaje.

Wspólny projekt Pezeta i Małolata był w tym roku nazywany "najbardziej oczekiwaną premierą jesieni". Ze względu na to, że na rodzimym rynku nie mamy co miesięcznej dawki kilkunastu (czasem ciężko o kilka) albumów, możliwe, że i faktycznie tak było. Tak czy inaczej, na dzień lub dwa przed premierą krążek zostaje umieszczony na oficjalnym koncie myspace Pezeta. Od razu nabito kilkadziesiąt tysięcy odtworzeń i... no właśnie. Zaczęło się.

Z tego co sam zdołałem zaobserwować (i zaznaczam, że odnosi się to głównie do środowiska, w którym się obracam) płyta nie została przyjęta dobrze. Mówiąc wprost - została przyjęta źle. "Pezet użył autotune'a", "beznadziejne bity", "rozczarowanie roku", takie i podobne opinie kilkakrotnie obiły mi się o uszy, zanim sam zebrałem się i sprawdziłem krążek. Dość długo nie mogłem sam dotrzeć, jakie tak naprawdę emocje wzbudza we mnie ta płyta. Ale wobec tekstów, które docierały do mnie przed sprawdzeniem powiem jedno - bullshit.

Pierwsze podejście do "Dziś W Moim Mieście" było ciężkie. Po pierwsze przez uprzedzające opinie wokół, po drugie przez zasłyszany wcześniej singiel (o identycznej nazwie jak płyta) który nie spodobał mi sie zbytnio, po trzecie przez fragment "Nagapiłem się" z HHK, który w wersji koncertowej też średnio przypadł mi do gustu. Włączając "play" byłem zatem tak źle nastawiony do płyty jak to tylko możliwe, będąc już w zasadzie na początku pewien, że czeka mnie niemal godzina dennego rapu w wykonaniu, bądź co bądź, jednego z najlepszych raperów w kraju (mowa oczywiście o Pezecie).

Wrong.

Intro nie zachwyca, nie powala na kolana, ale nie jest też najgorszym, jakie miałem okazje słyszeć. Po prostu jest. Jak przeciętne intro.
Pierwszy kawałek "Zaalarmuj" od początku wprowadza w klimat płyty. Jest mocno zakrapiany elektroniką bit, rozpoczyna Małolat. Nie jest źle, ale będzie miał na tej płycie lepsze wersy. Podoba mi się refren sklejony z cut'ów - ładnie, ładnie. Czas na pierwsze wejście Pezeta. Nie ma może jakiegoś konkretnego pierdolnięcia, ale jednak jedzie lepiej od brata. No i końcówka zwrotki bardzo adekwatna do tego, co chcieli tym trackiem uzyskać. Pierwszy numer przeszedł - nie było tak tragicznie.

Czas na tytułowe "Dziś W Moim Mieście", które jak wspomniałem wyżej, słyszałem już wcześniej jako singiel. I kompletnie mi się nie spodobało. Nie wiem natomiast, czy to przez poprzedzenie go intro i kawałkiem "Zaalarmuj" - tym razem nie wydał mi się wcale taki zły. Pezet jedzie luźno, bez fajerwerków, Małolat również nie wspina się na wyżyny. Grizzulah w refrenie wypada... swojo. Taki styl śpiewania się lubi albo nie. Ja raczej nie lubię.

"Jestem sam" to kolejny utwór, numer 4. Tutaj już robi się ciekawiej - Małolat bawi się flow, przyspiesza, jego tekst jest także lepszy niż poprzednio. Refren w wykonaniu Pezeta przypomina mi lekko czasy "Muzyki Poważnej" sam nie wiem dlaczego. Tutaj po raz pierwszy (już w zwrotce) słychać lekką modyfikację głosu Pawła. Ale nie przeszkadza mi to, prawdę mówiąc. Mam wrażenie, że pasuje. Generalnie, kawałek wypada bardzo na plus, postarali się i z tracka na track czuję, że będzie lepiej.

Utwór z Małpą. No i, co tu dużo mówić - rozjebał. O ile wersja koncertowa niezbyt przypadła mi do gustu, o tyle ta z płyty gniecie bardzo mocno. Świetny podkład (swoją drogą - odróżniający sie dosyć na tle pozostałych), dobre zwrotki całej trójki raperów (w czym GENIALNE wejście Małpy). Kawałek bardzo treściwy, kolejny refren sklejony z cut'ów, co mi osobiście bardzo się podoba. Mamy refleksje. Na to czekałem.

Szósty track. Początek, zarówno bit jak i nawijka Pezeta przypomina mi klimatem "Noc i Dzień". Tekst podchodzący pod storytelling, kolejny świetny refren. Powrót do elektronicznego bitu. Obaj bracia radzą sobie wyśmienicie (u Małolata jest nieco więcej emocji).

"Koka" z gościnnym udziałem VNM'a to pierwszy "czarny" punkt na liście. O ile podkład jest w porządku, to zwrotka Pezeta kompletnie mi się nie podoba - jest chyba najbanalniejsza z całej płyty. Również refren nie zachwyca. VNM swoją zwrotką trochę podciąga ten kawałek w górę - wchodzi z fantastycznym flow. Małolat, w podobie do brata, nie zachwyca. Już wiem, że ten track będę skippował.

Wspólne dzieło z Molestą, na to czekałem. Pelson zaczyna prosto, ale jest w tym pewnego rodzaju magia, zaczyna mi się podobać. Ponownie w refrenie Grizzulah, jednak w "Co by to zmieniło" wypada lepiej niż w utworze kilka pozycji wyżej. Małolat zaczyna nieźle, kończy nieźle. Pezet znów nieco wyżej poziomem od brata, już tutaj mogę stwierdzić, że z formy nie wyszedł. Ale potem pojawia się coś, na co, jak sie okazało - czekałem przez większość tracka. WŁODI. Nie wiem na czym dokładnie polega fenomen jego zwrotki, ale wejście w bit, głos, sposób w jaki rapuje swoją szesnastkę przyprawia mnie o dreszcze. Zakończenie jego występu jest fantastyczne, kolejny raz ciarki na plecach. Naprawdę przewijałem to po kilka razy. Ma siłę. No i na końcu Vienio. Przyznam się, że ani razu nie dosłuchałem jego zwrotki do końca. Po prostu mnie odrzuca tutaj.

"Dopamina" jak się okaże, to jeden z moich ulubionych kawałków na płycie. Mimo pewnego szoku, bo bit jest wyjątkowo nowatorski, okazuje się, że... wkręca się. Naprawdę. Pezet znowu bawi się flow, bawi się autotune'm a mi znowu się to podoba. Refren średni na jeża, ale zarówno zwrotkę Pezeta jak i Małolata oceniam dobrze (po raz kolejny tego pierwszego jednak stawiam nieco wyżej) co w połączeniu z oryginalnym bitem naprawdę daje dobry kawałek.

"Hip Hop Robi Dla Mnie" z początku kojarzy mi się z płomieniowym "WWA". Występ Fabri Fibry niespecjalnie mi się podoba, Małolat w porządku, Pezet znów lepiej. Refren...cóż, fajny i niefajny jednocześnie. Wkurzają mnie początkowe wersy włoskiego rapera, ale generalnie reszta ujdzie.

Kolejny track to kontynuacja bitów w klimacie elektroczniczno-newschool'owym. Generalnie track jak najbardziej mi się spodobał, choć nie wybija się niczym specjalnym na tle płyty jako całości.

Numer dwanaście przykuł moją uwagę już na początku. "Odkąd ostatnio gadaliśmy" z udziałem Diox'a to też utwór, który stawiam w czołówce płyty. Między innymi przez świetnie sklejony refren, który naprawdę mi podszedł. Zarówno gospodarze jak i Diox popisali się bardzo dobrymi wersami, Pezet po raz kolejny ujawnia zamiłowanie do zabawy zarówno głosem jak i flow, co moim zdaniem, wypada bardzo dobrze.

Outro płyty, czyli "Chciałbym Uciec Stąd" to solowy popis Pezeta. Bit, podobnie jak "Nagapiłem się" odróżnia się od pozostałej części płyty, ale przez pryzmat całokształtu kawałka wcale nie wypada źle, wręcz przeciwnie. Otrzymujemy solidny kawałek Pezeta w tekście, jego przemyśleń i refleksji podsumowujących całość.

"Dziś W Moim Mieście" to płyta smutna. Zdecydowanie smutna, a jeżeli ktoś nie dostrzega w niej smutku to powinien prawdopodobnie posłuchać jej jeszcze kilka razy. Jednocześnie, Pezet pokazał, że można zrobić dwie niesamowicie różne od siebie płyty w nie tak sporym odstępie czasu. I choć "Muzyka Emocjonalna" i tegoroczny krążek z bratem różnią się od siebie pod niemal każdym aspektem, element, który je łączy to właśnie smutek.

Nie zgodzę się także z nikim, kto powie "to już było". Nie, tego nie było, ale bardzo się cieszę, że jest. Pezet z Małolatem wnieśli trochę świeżości i zajawki a jednocześnie podjęli się refleksji i próby rozliczenia z przeszłością. Sporo wątków nawiązuje do ich wcześniejszego życia, do alkoholu, kobiet, kokainy i kryminalnej przeszłości Małolata. Pomimo swoje "mainstream'owej" otoczki, krążek jest nadzwyczaj osobisty i ukazanie części siebie w taki sposób jak najbardziej do mnie przemówiło.

Podsumowując - Pezet z Małolatem zrobili kawał dobrej roboty. Pokazali, że schematy nie zawsze należy powielać, wręcz przeciwnie - powstała płyta, która łączy ze w świetny sposób treść i mocne, przesycone elektroniką podkłady. Nawet autotune nie wypadł źle. Dla braci Kaplińskich zatem, wielka piątka.

Przyznam też, że słyszałem ostatnio w wywiadzie z Pezetem informację, że nowy Płomień będzie z powrotem w "oldschool'owym" stylu. I to też mnie cieszy.

niedziela, 3 października 2010

Niedzielnie

Zastanawiałem się od czego zacząć. A że poprzedni wpis dotyczył Ortegi, to może od nich.

Ogólnie Ortega Cartel trafili we mnie w zeszłym roku, razem z "Lavoramą". Słuchani długo, ale potem gdzieś zabrakło miejsca na nich i na tę genialną płytę. Przy okazji wczorajszej premiery klipu, miałem okazję przypomnieć sobie ten krążek i... jest jeszcze lepszy niż sądziłem.

Ta płyta naprawdę jest fenomenalna. Chłopaki nie dość, że są swego rodzaju fenomenem na scenie (skład nie zagrał ani jednego koncertu - istnieje tylko jako projekt czysto studyjny) to jeszcze wprowadzają wraz z nowością taką niesamowitą "klasykę", że przy "Lavoramie" naprawdę miękną mi nogi. Bity podobierane są genialnie,  mają kopa, mają pewną dozę "niedopracowania", która włożona w tę płytę celowo sprawia, że krążek ma fantastyczny klimat. Całość utrzymana jest w świetnym stylu i okraszona naprawdę trafnymi wersami. Płyta - cudo.

No więc... Pezet.

Z Małolatem ofkors. Choć przy okazji naszła mnie ochota na powtórkę z solowych wydawnictw tego pierwszego. Ale to nie teraz.

"Dziś w moim mieście" jest... dziwne. Kurdę, to jedna z tych płyt, którym nie potrafię powiedzieć jednoznaczne "Tak" albo "Nie". Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby wyrobić sobie opinię na temat tego krążka. Ale czego mu nie można odmówić - jest świeży. Nie ma za dużo tego typu rapu u nas, Paluch próbuje teraz robić jakiś tam newschool, ale z tych dwóch opcji, zdecydowanie wolałbym Pezeta z bratem. Na temat płyty wypowiem się dokładniej za jakiś czas, ale już teraz mogę powiedzieć, że z gości wyróżnia się tylko Małpa na "Nagapiłem się" no i zwrotka Włodiego w "Co by to zmieniło", która nawinięta jest tak GENIALNIE, że za każdym razem mam ciarki na plecach, jak ją zaczyna i kończy.

Ale świeżość jest.

sobota, 2 października 2010

15 minut z Lavoramą

Wczoraj pisałem o płycie Marco Polo i Ruste'go Juxx'a - "The Exxecution". Pisałem, że przywaliło mi dość mocno i nie przesadziłem.

Krążek jest świetny, ale nie na jego recenzji ma się ta notka skupić. Chciałem jedynie wspomnieć o moim zdecydowanym faworycie z tej płyty, mianowicie "Death Penalty". DJ Revolution, który gościnnie udzielił cut'ów w tym kawałku po prostu mnie zniszczył. Arcydzieło.

Wpis poświęcony jest jednak innemu, ważniejszemu wydarzeniu. Otóż wczoraj ukazała się premiera klipu "Ortega Cartel - Lavorama". Ten piętnastominutowy teledysk można uznać za krótkometrażowy film, który w genialny sposób przedstawia i podsumowuje historię ekipy. I choć założyłem sobie, że będę ograniczał ilość filmików tutaj, to jednak to jednak pożegnanie chłopaków z fanami w formie klipu jest czymś, dla czego złamię tę regułę. Zapraszam do magicznej podróży w czasie i przestrzeni, serwowanej przez wyśmienitych, polskich raperów.

piątek, 1 października 2010

Lil' Wayne, Pezet, Statik Selektah i trochę planów

Drugiego podejścia do nowego krążka Abradaba nie zrobiłem, może w przyszłym tygodniu. Tymczasem, Dab dostarczył fanom teledysk promujący pierwszy singiel z "Abradabbingu" czyli "Mamy królów na banknotach". O ile sam kawałek jest średni, o tyle już w połączeniu z klipem stanowi, powiedzmy, jako taką całość, która tak czy inaczej na tle wcześniejszych dokońań Daba wypada blado.

Chociaż klip całkiem niezły.

Powoli przychodzi jesień, przyszła więc pora na ostatni kwartał roku 2010 i związane z nim najnowsze wydawnictwa. Między innymi, nowa EP'ka Lil' Wayne'a na którą czekałem od dawna, a która ukazała się w dzień jego urodziń, czyli 27 września.

Dziesięć kawałków. Tyle dokładnie zawiera w sobie ta płytka. Mało? Fakt. Chociaż jak powszechnie wiadomo - liczy się jakość, nie ilość.

Sęk w tym, że jakościowo kolejna odsłona Weezy'ego też nie prezentuje się wyśmienicie. Co się rzuca w oczy patrząc na tracklistę? Drake, Drake, Drake. Dużo Drejka. Osobiście nic do niego nie mam, zależnie od kawałka, nawet lubię, ale to już nieco sugeruje "klimat" płyty.

Boli mnie trochę fakt, że Weezy zaczyna się powoli zamykać w pewnym hermetycznym środowisku, ograniczającym się do raperów z Young Money i gwiazd, powiedzmy to, typowo "nie-rapowych". Nie żebym miał coś przeciwko łączeniu rapu z czymkolwiek - skąd. Ale dobrze byłoby usłyszeć rapera z Nowego Orleanu obok jakiegoś "pełnokrwistego" przedstawiciela tego gatunku za oceanem. Podobnież na "Carterze IV" ma pojawić się Tech, więc może moje prośby zostaną wysłuchane.

Wracając jednak do samej EP'ki. No nie jest to tym, czego oczekiwałem, zdecydowanie. Myślałem, że płyta będzie zrobiona na kształt "Rebirth'a" lub czegoś pokrewnego, tymczasem w takim klimacie utrzymane jest tylko tytułowe "I Am Not A Human Being". Szkoda.

Kolejnym minusem jest brak spójności. Jest wspomniane wcześniej IANAHB, jest "I'm Single" które reprezentuje raczej chillout'owe kawałki, jest parę numerów typowo "Drake'owych". Jest chaos.

Po pierwszym przesłuchaniu byłem srogo zawiedziony. Na dziesięć kawałków, do przejścia okazały się tylko dwa wspomniane wyżej, które zresztą latały po sieci od ładnych kilku miesięcy. Nic nowego, zatem.

Każde kolejne przesłuchanie dodaje jednak coś innego, lekko przekonuje mnie do tego krążka i pcha w stronę drzwi z napisem "Tak! To wcale nie takie okropne!". Ale nawet gdyby wszystkie drzwi w moim domu miały taki napis, cudów nie będzie. Na wyróżnienie zasługują co najwyżej "Right Above It" (z Drake'em oczywiście. Swoją drogą, to imo jego NAJLEPSZY występ na tej płycie), "Hold Up" z T-Streets i ciągiem licząc, niech będzie "What's wrong with them" z przesłodzoną do bólu Nicki. Nie sposób nie wspomnieć też o "Popular" z Lil' Twistem, w którym to kawałku refren to nic innego jak powtórzenie wersów Weezy'ego z jego własnej zwrotki na "Bedrock" co wypadło nadzwyczaj średnio. Tak więc - ledwie kilka kawałków. A reszta?

No właśnie. Resztę zwykle skippuję. Lub słucham raz na jakiś czas, by przekonać się czy aby naprawdę są takie słabe i Carter pozwolił sobie na popełnienie takich błędów na EP'ce, która ponoć miała być "Carterem IV" (!). Jeżeli faktycznie tak było, to dzięki Bogu/Przeznaczeniu/Karmie/Buddzie/Potworowi Spaghetti czy komu tam chcecie - tak się na szczęście nie stało. "Carter" to swoista marka w dorobku Wayne'a i ciężko byłoby mi przełknąć tak bezczelne jej zbesztanie.

Zatem czekam na materiał, który zmiecie mnie z nóg.

Idąc dalej, sporo zamieszania wywołali ostatnio bracia Kaplińscy, czyli Pezet i Małolat. Ich płyta "Dziś w Twoim mieście" dość znacznie podzieliła fanów rapu - z jednej strony mamy tłumy, które już ostrzą palce i przyciski w klawiaturach by zarzucać internet stosownymi komentarzami wyrażającymi niezadowolenie, z drugiej - pewną garstkę, którym jednak ten krążek się spodobał. Jaki jest? Nie wiem, przynaję bez bicia. Choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że cała płyta była udostępniona przez artystów na oficjalnym myspace Pezeta przez bodajże dwa dni, to nie mogłem się zebrać żeby ją sprawdzić. A kiedy w końcu postanowiłem zrobić to wczoraj wieczorem, okazało się, że jest za późno, bo utwory zostały z myspace usunięte, w związku z dzisiejszą premierą wersji fizycznej.
Czego jednak nie może zabraknąć - stosunek komentarzy pozytywnych i negatywnych dzieli tutaj ogromna przepaść. Przy czym wyścig ten wygrywa zdecydowanie opcja numer dwa. Dotarły już do mnie głosy, że płyta jest największym rozczarowaniem roku (a wiadomo, że to miano przypada co roku tylko jednemu krążkowi, więc ostrożnie), że wydźwięk ma zbyt elektroniczny oraz, że Pezet dwa razy użył autotune'a. Nie zachęca mnie to w żaden sposób do sprawdzenia materiału, zwłaszcza po samym stosunku Pezeta do wykonanej roboty, który podpina całość słowami "Ile można robić oldschool". Cóż, sprawdzić - sprawdzę. Ale za wiele się nie spodziewam.

Żeby nie było, że tak smutno i nieprzyjemnie, zwłaszcza, że dzisiaj jest pierwszy od kilku dni lekki przebłysk słońca, to nie sposób nie napisać o nowym albumie Statika. Albumie który wyszedł już w lutym tego roku (!) a mi jest wstyd, że przesłuchałem go dopiero teraz. Bo krążek jest zaiste świetny.
Przyznam bez bicia - to pierwsza płyta Statika Selektah, którą sprawdziłem w całości. Wcześniej jawił mi się po prostu jako producent, który klepie całkiem niezłe podkłady (jak choćby "Get Out Of My Way" w którym powiew zachodniego rapu do spółki z południowym flow Buna wypadł iście zajebiście) i to tyle. Sprawdziłem jednak płytę i nie pożałowałem.


"100 Proof: The Hangover" to krążek bardzo dobry zarówno pod względem muzyki jak i raperów, którzy prezentują na nim swoje umiejętności. Pierwszy kawałek, który wraz z teledyskiem trafił do sieci już kilka miesięcy temu, mianowicie "So Close, So Far" (skądinąd, też z Bunem) wciągnął mnie już wcześniej. Bardzo dobrze wypadł Lil' Fame z MOP, Sean Price, Talib (jego zwrotka w "The Trill Is Gone" naprawdę przypadła mi do gustu), Termanology, Royce (szkoda, że tylko w jednym kawałku) oraz - uwaga - Reks, którego muszę w końcu sprawdzić dokładniej, bo całkiem podoba mi się jego postać.

Najmniej chyba podeszło mi "Follow Me" stworzone z chłopakami ze Smif N' Wessun, ale to pewnie dlatego, że to jedyny bit, który jakoś mi "nie pasuje" do tej płyty, sam właściwie nie wiem czemu. W każdym razie - materiał naprawdę dobry, polecam każdemu.

Z najbliższych rzeczy - "The Best of MC Eiht" - wstyd, bo póki co nie znam żadnego jego albumu w całości. Z tegorocznego składaka sprawdziłem ledwie kilka pierwszych kawałków, ale mam zamiar przesłuchać go kompletnie. Dalej - "The Reset" Apollo Brown'a oraz polecaną ostatnio Eternię wraz z Mossem, czyli album "At Last". No i jeszcze dobrze obadać nowy materiał Rootsów i J. Legenda, bo choć krążek już kilka razy przeszedł na wyrywki, to wciąż ani razu w całości, a pewnie co nieco o nim napiszę.

A! Jeszcze coś. Marco Polo & Ruste Juxx, których to tegoroczne "The Exxecution" przywaliło mi dość mocno przy pierwszym odsłuchu, a mam zamiar to powtórzyć.

No i ten nieszczęsny Pezet.