sobota, 11 grudnia 2010

Snoop Dogg cz. 1 - Na pieska, czyli "Doggystyle"



   Tracklista:

1. Bathub
2. G Funk Intro
3. Gin and Juice
4. W-Balls (Interlude)
5. Tha Shiznit
6. Domino Intro (Interlude)
7. Lodi Dodi
8. Murder Was the Case
9. Serial Killa
10. Who Am I (What's My Name)?
11. For All My Niggaz & Bitches
12. Ain't No Fun (If the Homies Can't Have None)
13. Chronic Break (Interlude)
14. Doggy Dogg World
15. Betta Ask Somebody (Interlude)
16. Gz and Hustlas
17. U Betta Recognize (Interlude)
18. Pump Pump

Zbierałem się do tego długo, ale w końcu się zebrałem. Przegląd muzycznej kariery jednego z moich ulubionych raperów, trwającej zresztą już blisko 18 lat, z pewnością nie będzie łatwy. Mimo wszystko, postaram się dotrzeć do końca. Nie będę oryginalny i zacznę od początku.

Snoop Dogg (do 1996 roku znany jako Snoop Doggy Dogg), a właściwie, Cordozar Calvin Broadus, bo tak brzmi jego prawdziwe imię, urodził się w roku 1971, w Long Beach, w Kalifornii, USA. Będąc precyzyjnym, zrobił to dokładnie 20 września, w szpitalu Los Altos, w swoim rodzinnym mieście. O jego dzieciństwie można by nieco napisać, najważniejsze są jednak trzy fakty. Po pierwsze: jego prawdziwy ojciec był piosenkarzem. Nic szczególnego, nigdy nie wypłynął na szerokie wody i pozostał znany raczej kameralnej publiczności, ale jednak. I choć był praktycznie nieobecny w życiu małego Cordozar'a, to jednak jakieś tam muzyczne geny z pewnością mu przekazał. Po drugie: w bardzo młodym wieku wstąpił do chóru kościoła "Golgotha Trinity Baptist Church", w szeregach którego uczył się śpiewać i grać na pianinie. Pierwsze rymowane teksty zaczął układać będąc dwunastolatkiem. Po trzecie natomiast, i to już raczej w formie ciekawostki: jego pseudonim 'Snoop' nadała mu matka, z powodu podobieństwa do komiksowego psa imieniem Snoopy i głównego bohatera serii komiksów o tej samej nazwie, autorstwa Charles'a M. Schulz'a.

Istotnym jest również fakt, że Snoop wychowywał się i dorastał we wschodniej części Long Beach, wśród przemocy, narkotyków i nieustających wojen gangów (przy czym odnosi się to nie tylko do głównego konfliktu Crips vs. Bloods - z czasem poszczególne 'bojówki' Cripsów zaczęły rywalizować o wpływy między sobą). Przypuszcza się, że był członkiem odłamu Crips o nazwie 'Rollin' 20 Crips' ale sam zainteresowany oświadczył w 1993 roku, że nigdy oficjalnie nie wstąpił do gangu ani nie był jego członkiem.

Przeskakując zatem okres dojrzewania, podczas którego odsiedział półroczny wyrok za dillowanie kokainą, Snoop mając 19 lat zaczął stawiać pierwsze poważniejsze kroki w przemyśle muzycznym. Już wcześniej, wraz ze swymi kuzynami, Nate Dogg'iem i Lil 1/2 Dead'em oraz przyjacielem Warren'em G stworzyli skład o nazwie '213' jednak prawdziwy rozgłos Snoop uzyskał za sprawą singla 'Deep Cover' wydanego w roku 1992. Utwór został stworzony jako ścieżka dźwiękowa do thrillera o tym samym tytule, nakręconego zresztą w tym samym roku. To właśnie tutaj Snoop Doggy Dogg u boku Dr. Dre wrzuca pierwsze zwrotki, które zostają odkryte szerokiej publiczności. Dziewiętnasty rok życia dla Snoopa ogólnie rzecz biorąc był dość szczęśliwy - bowiem jeszcze w grudniu roku 1992 Dr. Dre wydaje swój pierwszy album od rozpadu grupy N.W.A - 'The Chronic'. Album okazuje się ogromnym sukcesem, którego jednym z ojców jest właśnie prawie dwudziestoletni wówczas Doggy Dogg. Jego liczne występy w utworach znajdujących się na albumie, oraz zwrotka w jednym z największych g-funk'owych i hiphopowych hitów wszech czasów - 'Nuthin' But A "G" Thang' ukazała jego możliwości całej Ameryce lat 90' i otworzyła artyście wiele drzwi, z których młody Snoop jak najbardziej zamierzał skorzystać.
I tak, w niecały rok po wydaniu 'The Chronic', bo 23 listopada 1993 roku światło dzienne ujrzał debiut rapera z Long Beach, zatytułowany 'Doggystyle'. W utworze z "Ego Trippin'" (płyty z 2008 roku) Snoop rapuje:
"Doggystyle" came out, it's like I dropped a bomb"

 I istotnie, jego debiut można śmiało przyrównać do wybuchu bomby. O ile 'The Chronic' Dr. Dre odpaliło pewną machinę nazwaną g-funkiem i rozpoczęło proces popularyzacji tego stylu w rapie, o tyle 'Doggystyle' stało się pewnego rodzaju przełomem, kamieniem milowym, który na dobre potwierdził, jedną, ale szalenie ważną rzecz: rozpoczęła się era gangsta funku. Snoop i koledzy z zachodu dostali szansę, której wcale nie zamierzali zmarnować i zdecydowana większość wywiązała się ze swojego zadania znakomicie.

"Doggystyle" to album przede wszystkim spójny. Przepełnia go niesamowity klimat - zaczynając od podkładów, przez skity i przepełnione luzem wokale aż na tytułach i okładce kończąc. Płyta jest jednolita, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu - postawiono jeden koncept i zrealizowano go doskonale.

Krążek rozpoczyna skit pod tytułem 'Bathtub', w którym słyszymy jak Snoop zażywa kąpieli wraz z jakąś zaproszoną do domu panią (których to zresztą przypadkowych i zaproszonych do domu pań będzie na tym albumie znacznie, znacznie więcej). Przyjemności przerywa jednak dzwonek do drzwi - ziomki z osiedla na czele z Warren'em G postanowili wpaść i razem poczilować. Cóż więc innego pozostaje naszym młodym gangsterom - imprezę czas zacząć.

Kolejny track również można by nazwać skitem, choć pojawia się w nim już pierwsza zwrotka. Jej autorem nie jest jednak gospodarz a jedyna kobieta na 'Doggystyle', która nie występuje tam w roli pani do towarzystwa - The Lady of Rage, lub w skrócie - Rage. Całość rozpoczyna się głosem George'a Clintona:
This is another story about dogs
For the dog that don't pee on trees, is a bitch
So says Snoop Dogg, get your pooper scooper
Cuz the nigga's talkin shit

 Po zwrotce Rage, która wypada całkiem przyzwoicie, a której styl rymowania jak najbardziej wpasowuje się w podkład, słyszymy Snoopa po raz pierwszy (nie licząc dialogu 'Bathub') w śpiewano - rapowanym refrenie:
This is just a small introduction to the G Funk Era
Everyday of my life I take a glimpse in the mirror
And I see motherfuckers tryin to be like me
Every since I put it down with the D-R-E

'G Funk Intro' zakończone jest słowami:
Man I got ta piss
Breath test?

Oczywiście nie wspominałbym o tym fakcie, gdyby nie był on znaczący -otóż następny kawałek i drugi singiel z płyty zatytułowany 'Gin and Juice' rozpoczyna się właśnie odgłosem przywodzącym na myśl oddawanie moczu oraz kilkoma zdaniami wypowiedzianymi przez Jewell'a. Niby głupota, a jednak słuchając kawałków po sobie, widać pewien zamysł ujednolicenia historii na tej płycie, który zdecydowanie jest jednym z plusów krążka.

Do sedna przechodząc, kawałek numer trzy noszący nazwę 'Gin and Juice' jest pewnego rodzaju hymnem tej płyty. Opowiada oczywiście o wożeniu się bryką, popalaniu zielska i sączenia sobie ginu z sokiem na pełnym luzie. Już pierwsze wersy kawałka zdradzają pewną manierę w nawijce Snoop'a, która powtarza się do czasów obecnych i jest jednym z jego znaków rozpoznawczych:

With so much drama in the L-B-C
It's kinda hard bein Snoop D-O-double-G

Mowa tu oczywiście o literowaniu poszczególnych wyrazów (w tym najczęściej własnej ksywki, skrótu nazwy miasta lub ksywek ziomków) w taki sposób, by głoski się ze sobą rymowały. Nie jest to zabieg technicznie powalający na kolana - literowania uczą się przecież dzieci w przedszkolu - a jednak Snoop zdołał zrobić z tego coś charakterystycznego i na stałe już powiązanego z jego osobą. Zaletą kawałka, oprócz klasycznego już bitu, jest także refren:

Rollin down the street, smokin indo, sippin on gin and juice
Laid back (with my mind on my money and my money on my mind)

Niemalże legendarny i rozpoznawalny dosłownie wszędzie, w dwóch krótkich zdaniach przedstawia główny wydźwięk płyty. I choć - tak, jak w przypadku literowania - nie jest on skomplikowany, staje się unikalny i rozpoznawalny. 'Gin and Juice' także w sporym stopniu przyczyniło się do spopularyzowania zwrotu umieszczonego w nawiasie, którego tłumaczyć chyba nie trzeba.

Dalej mamy kolejny skit, stylizowany na wypowiedź radiowego DJ'a, który zapowiada następny kawałek. Nie ma w nim w zasadzie nic szczególnego, poza faktem, że skit nazywa się 'W-Balls', przy czym warto wiedzieć, że 'balls' to potoczne określenie męskich genitaliów.

Kolejny utwór to 'Tha Shiznit'. Pierwsze, co trzeba tutaj zauważyć to świetny, dynamiczny bit, do którego Snoop wpasowuje się doskonale. Jedną z rzeczy, za które młody raper z Long Beach został pochwalony przez krytyków po ukazaniu się "Doggystyle" jest właśnie jego niezwykle melodyjne flow, które wstrzymuje i sylabizuje wedle własnych pomysłów. Czego by jednak z nim nie zrobił - trzyma się bitu jak rzep psiego ogona. Prawdziwy popis dostajemy w wersach:

Is Dr. Drizzay, so lizzay, and plizzay
With D-O-double-Gizzay the fly human being seein
No I'm not European bein all I can
When I put the motherfuckin mic in my hand, and

Sposób, w jaki zostaję wypowiedziane naprawdę może się podobać. Co więcej, pokazuje się tutaj kolejna z nawijkowych manier Snoopa, która również utrzymuje się do dnia dzisiejszego - radosna twórczość, czyli słowotwórstwo. 'Drizzay', 'lizzay', 'plizzay', 'Gizzay' - takich słów oczywiście w języku angielskim nie ma. Czy na pewno? Z chwilą ukazania się "Doggystyle" przestało to być takie jasne - Snoop na stałe wprowadza w język slangowy podobne określenia, a wspomniane wcześniej słowotwórstwo staje się kolejną z jego cech charakterystyczych.
Ciekawostką może być także nawiązanie w tym kawałku do nowojorskiego rapera Biz Markie'go:

Boy it's gettin hot, yes indeed it is
Snoop Dogg on the mic i'm about as crazy as Biz
Markie, spark the, chronic bud real quick
And let me get into some fly gangsta shit

Biz Markie oprócz rapu zajmuje się także pracą prezentera telewizyjnego, aktora i komika. Znany jest ze swoich komicznych tekstów, porównań i zachowań na scenie, które wywołują wśród publiczności napady śmiechu.

'Domino Intro' przedstawia krótką rozmową między kuzynem gospodarza: Daz'em Dillinger'em a Dr. Dre podczas gry w domino.

Następny kawałek zatytułowany 'Lodi Dodi' i jest jedynym storytelling'iem na płycie. Na samym początku Snoop nawija kilka wersów nie związanych z głównym wątkiem kawałka, po czym przechodzi do właściwej historii. Opowiada o tym jak budzi się rano zmierza do łazienki, gdzie stawia swojemu lustru pytanie:

and said um "Mirror mirror, on, the wall
Who is the top Dogg of them all?"
There was a rubble dubble, five minutes it lasted
The mirror said, "You are you conceited bastard"

Co więcej, uzyskuje na nie odpowiedź. "Doggystyle" zostało pochwalone także za niezwykły 'realizm dnia codziennego', co nie jest niczym dziwnym, gdy spojrzeć na dokładność z jaką raper opowiada, chociażby o umyciu twarzy:

I threw some soap on my face and put my hands up on a cup

Gospodarz zażywa kąpieli, ubiera się i wychodzi. Podczas spaceru wpada na znajomą, która okazuje się mieć jakieś zamiary względem jego osoby:

It's all because of you, i'm feelin said and blue
You went away, now my life is filled with rainy days
I love you so, how much you'll never know
Cause you took your dope away from me
A-huh, a-huh, ahuh

Fragment ten został zaśpiewany przez Nancy Fletcher. Przypadkowo spotkana znajoma zaczyna płakać tuż przed naszym bohaterem i kiedy ten nie bardzo wie cóż ma teraz począć, pojawia się matka koleżanki, która, ku zdziwieniu Snoopa zaczyna okładać własną córkę. Kiedy zdziwiony świadek tej rodzicielskiej przemocy pyta o co chodzi, okazuje się że matka skarciła córkę za palenie marihuany... z zadrości:

Somethin was wrong I said, "What was goin on?"
I tried to break up, I said, "Stop it, just leave her!"
She said, "If I can't smoke none, she can't either!"

Następnie przyciąga bohatera do siebie i mocno daje mu do zrozumienia, że ma ochotę skonsumować ich świeżą znajomość.

Why don't you give me a play
So we can brake it down the Long Beach way
And if you give me that okay
I'll give you all my love today
Doggy, Doggy, Doggy, can't you see
Somehow your words just hypnotize me
And I just love your jazzy ways
Doggy Dogg, your love is here to stay

Snoop jest jednak znacznie zdegustowany, zarzuca kobiecie, że jest starsza od jego matki po czym po kilku niemiłych słowach odprawia ją z kwitkiem i odchodzi. Opowieść doprawdy nierealna, a jednak doskonale oddająca, niestety dość seksistowski, wydźwięk płyty.

Ósma pozycja na płycie to utwór 'Murder Was The Case', który jest kawałkiem szczególnym, ponieważ zawiera w sobie ścisłe wątki autobiograficzne. Rozpoczyna się krótką rozmową dwóch gangsterów jadących samochodem, którzy zauważają na ulicy Snoopa. Podjeżdżają do niego, uchylają okno, następnie jeden z nich oddaje strzały w kierunku rapera, po czym odjeżdżają z miejsca zdarzenia zostawiając zakrwawionego rannego na chodniku.
Snoop opisuje w tym tracku przeżycia osoby, której stan waha się między życiem a śmiercią. Czuje jak spada jego temperatura, jest na wpół przytomny, bo zdaje sobie sprawę z działań pracowników pogotowia, którzy chcą go uratować, jednocześnie jednak widzi przed sobą demony:

My body temperature falls
I'm shakin and they breakin tryin to save the Dogg
Pumpin on my chest and I'm screamin
I stop breathin, damn I see deamons

 Umierający prosi Boga o pomoc i po chwili odzywa się głos, który proponuje mu całkowite oddanie się
w łaski mówiącego, w zamian za wieczne życie. Zwrotka kończy się słowami:

"Close your eyes my son"
My eyes are closed

Dalej bohater jest już w domu, wśród rodziny i ziomków. Żyje szczęśliwie, zarabia, cały czas jednak dane mu jest pamiętać, że zawdzięcza komuś życie. Potem pojawiają się słynne słowa:

Now I lay me down to sleep
I pray the lord, my soul to keep
If I should die, before I wake
I pray the lord, my soul to take

Istotny jest fakt, że w roku 1993, czyli dokładnie wtedy, kiedy "Doggystyle" było w trakcie tworzenia, Snoop został aresztowany w związku z powiązaniem go z morderstwem Phillip'a Woldermarian'a - członka przeciwnego gangu. Podobno Snoop prowadził samochód, z którego strzelał do Woldermarian'a osobisty ochroniarz rapera - McKinley Lee. Oboje zostali uniewinnieni, a 'rozbój' okazał się ochroną własną, przy czym proces Snoop'a w tej sprawie ciągnął się aż trzy lata.

Następny utwór noszący nazwę "Serial Killa" to kawałek z udziałem RBX'a, oraz Kurupt'a i Daz'a Dillinger'a, czyli składu The Dogg Pound. Tekst w większości jest przepełniony agresją i typowo 'gangsterskimi' przechwałkami. Wykorzystany jest tu także sampel 'Pump Pump', który pojawia się w ostatnim kawałku na płycie o tym samym tytule.

Czas na utwór, który w dużej mierze 'rozleklamował' "Doggystyle" w Ameryce. Mowa oczywiście o pierwszym singlu - "Who Am I (What's My Name)?". Bit w tym utworze ma w sobie sporo z funku, jest luźny i bardzo dobrze zgrywa się z głosem rapera. Snoop bawi się flow i głosem, w takim wydaniu zdecydowanie czuje się dobrze. Mamy tutaj śpiewany refren (na który składa się praktycznie powtarzanie ksywki "Snoop Doggy Dogg" przeplatanej jękami i innymi wokalnymi zabiegami). Ciekawie wypada 'dialog' Snoopa z głosem, który udziela mu podbitek:

Then I step through the fog and I creep through the smog
Cuz I'm Snoop Doggy (who?) Doggy (what?) Doggy {Dogg}

Całość jest bardzo pozytywna w swoim wydźwięku i zdecydowanie nadaje się na singiel (jak lepiej można promować płytę aniżeli kawałkiem, w którym powtarzają Twoją ksywkę).

'For All My Niggaz & Bitches" to utwór, w którym Snoop'a jest najmniej, bo pojawia się tylko w kilku końcowych wersach. Mamy tutaj jednak duet The Dogg Pound oraz Rage. Wszyscy wypadli bardzo przyzwoicie, na moje oko najlepiej poradził sobie Kurupt (ale to może z mojej osobistej sympatii do niego). Krótkie nawiązania Kurupt'a do poprzedniego tracku z płyty:

Who am I? (It's Kurupt motherfucker)

 Oraz do 2Pac'a:

Now who, drops (ruff rhymes) I got full Juice like 2Pac
(plus I'm) rollin with two Glocks

 I Rakima:

Who's jokin? Rakim never joked, so why should I loc?

Kolejny utwór o nazwie 'Ain't No Fun' to zdecydowanie najbardziej melodyjny i bujający kawałek na płycie. Gościnnie wystąpili tam Kurupt, Warren G i Nate Dogg, który zaprezentował swój fenomenalny kunszt i na stałe wpisał się do grona najlepszych śpiewaków pośród hiphopowców. I choć jego fragment leży pod względem technicznym:


When I met you last night baby
Before you opened up your gap
I had respect for ya lady
But now I take it all back
Cause you gave me all your pussy
And ya even licked my balls
Leave your number on the cabinet
And I promise baby, I'll give ya a call
Next time I'm feelin kinda horny
You can come on over, and I'll break you off
And if you can't fuck, that day, baby
Just lay back, and open your mouth
Cause I have never
met a girl
That I love
in the whole wide world

To jednak śpiewa go wręcz genialnie. Fenomen tego gościa polega właśnie na tym, że nawet tekst o jedzeniu płatków z mlekiem zaśpiewałby w cudowny, bujający sposób. Kawałek oczywiście w całości poświęcony jest prostytutkom (i choć w większości tracków pojawia się takie nawiązanie, to jednak tutaj jest tego najwięcej). Generalizując - nie jest fajnie, jeśli ziomki nie mogą zaliczyć. Ale buja jak mało co.

Chronic Break to krótki skit, w którym Snoop również mówi o prostytutkach. Nie ma tam nic szczególnego, przy czym można by się zatrzymać na dłużej (poza rozkładającym na łopatki śmiechem w tle).

'Doggy Dogg World' to kolejny kawałek z udziałem The Dogg Pound, tym razem obok The Dramatics, którzy wykonują refren. Snoop świetnie rozpoczyna zwrotkę, niemalże śpiewając trzy pierwsze wersy:

It's like everywhere I look, and everywhere I go
I'm hearin motherfuckers tryin to steal my flow
But it ain't no thang cause see my nigga Coolio
Put me up on the game when I step through the do'

 Co bardzo dobrze kontrastuje z kolejnymi wersami jego zwrotki, które nawija już normalnym głosem. Osobiście dodam, że to chyba najmniej lubiany przeze mnie track z tej płyty.

'You Betta Ask Somebody' to kolejny skit. Bierze w nim udział Lil' Bow Wow (pewnego rodzaju 'protegowany' Snoopa) który gra swojego starszego kolegę, w czasach jego dzieciństwa. Rzecz dzieje się w szkole, nauczyciel pyta dzieci, kim chciałyby być w przyszłości. Pierwsze proponuje policjanta, drugie - strażaka, 'młody Snoop' mówi natomiast takie słowa:

you, back there in those french braids, what's yo name?
- my name is Snoop
alright Snoop, what you wanna be when you grow up?
- i wanna be a motherfuckin hustla, ya betta ask somebody

 Bo który dzieciak nie chce być 'motherfuckin' hustla', nie?

'G'z and Hustlas' to kolejny producencki popis Dr. Dre. Wysmażony przez niego podkład jest fantastyczny, i choć szalenie prosty, pozostaje w głowie na długo. Snoop ponownie sporo literuje (z tym bitem wypada to naprawdę genialnie), tekst kręci się oczywiście wokół gangsterki i osoby gospodarza. Bardzo fajnie zaśpiewany refren, osobiście przez Snoopa. Choć ciężko napisać o tym kawałku coś więcej, jest naprawdę bardzo dobry.

'U Betta Recognize' to ostatni już skit na płycie. W skrócie - pewien cwaniaczek (w tę postać wcielił się Sam Sneed) siedzi wraz ze swoją kobietą w lokalu. Gdy ta dostrzega Snoopa, zachwyca się nim i podchodzi do niego, między panami ma miejsce słowna utarczka, Snoop proponuje załatwienie sprawy jak gentelmani lub jak gangsterzy. Kiedy awanturnik pyta w końcu zdenerwowany 'What's up, nigga?" rozlegają się strzały, po czym Snoop odpowiada "That's what's up".

Płyta zakończona jest utworem 'Pump Pump', w którym gościnnie udzielił się Malik. Gospodarz nawiązuje do kilku wcześniejszych kawałków, choć ten kończący nie wypada najlepiej i jest zdecydowanie w cieniu pozostałych. Przyznam, że głos Malika z początku mnie zmylił i przy pierwszym odsłuchu myślałem, że należy do kobiety (jest dziwnie wysoki).

Warto dodać, że w pierwszej wersji 'Doggystyle', która trafiła do sprzedaży, znajdował się także kawałek 'Gz Up Hoes Down', jednak nie trafił na drugi sort krążków, z powodu problemów z wykorzystanym w nim samplem.

"Doggystyle" to niespełna 53 minuty historii. 53 minuty, które do spółki z  "The Chronic" odkryły nowe szlaki w procesie tworzenia rapu, dały pewien impuls, który popchnął do przodu znaczną część rapu z zachodniego wybrzeża Ameryki. Nie skłamię, jeśli nazwę 'Doggystyle' klasykiem - zdecydowanie zasługuje na to miano, bo choć nie obyło się bez krytyki, wszystkie złe słowa pod adresem tego krążka są niczym w porównaniu ze sławą jaką przyniósł on wszystkim ludziom, którzy pracowali przy płycie, ale w szczególności - wschodzącej gwieździe hiphopu, rapera, który na stałe zapisze się w historii tej kultury i muzyki - Snoop Dogg'owi.Każdemu życzę takiego debiutu.

środa, 24 listopada 2010

November Rain

Smutno tak. Wszyscy coś piszą a ja nie mogę się wziąć zebrać i naskrobać czegoś porządnego. Więc będzie nieporządnie, krótko i zwięźle, żeby tylko zaspokoić własne sumienie na jakiś czas.

Zacznijmy od lipy: Nowe BEP, nowy Florida (8 tracków, z czego jeden lata po stacjach muzycznych całego świata od 3 miesięcy i zdążył już się wszystkim znudzić do porzygu, zabijcie mnie ;_;) to DNO. BEP poszli w klimat, którego obawiali się wszyscy i sukcesywnie udało im się zniszczyć swoje i tak już lekko nadszarpnięte imię (tak, oni kiedyś byli składem hiphopowym). Dobra elektronika jest dobra. Słaba elektronika... no właśnie.

Flo Rida nie zaskoczył, wszystkie (całe 8) tracków taki samych, żaden się specjalnie nie wyróżnia, nawet ten, w którym jest Luda i Gucci jest jakiś taki, hm, szary.

Niestety, nie podszedł mi także album Vinnie'go Paz'a, który choć ładnie zachwalany po prostu nie przypadł mi do gustu. Co nie zmienia faktu, ze skillsy Vinnie ma niemałe.

Co natomiast z fajnych rzeczy: LLOYD BANKS! Zajebista płytka, przesycona dobrymi bitami i choć nie ma tutaj lirycznych popisów, to jest po prostu miła dawka porządnie bujającej muzyki. Z 'tych dobrych' trzeba także pochwalić kuruptowe 'Streetlights' (które sprawdziłem już wcześniej) a do którego ostatnio bardzo chętnie powróciłem. Podobnie jak do ostatniej płyty Gentleman'a - 'Diversity'. Choć nieco inna i znacznie bardziej eksperymentalna od pozostałych, to jednak wciąż ma to coś, co bez wątpienia pozwala mi stwierdzić, że jeśli mowa o reggae'ujących wykonawców spoza Jamajki, to ten koleś przoduje i zostawia resztę w piwnicy.

Wszystko przeplatane oczywiście ulubionymi trackami od Weezy'ego. Czekam, aż wyda coś nowego w końcu (remix 'Fire Flame' jest niezły, ale jego głos brzmi tam trochę nie łejnowato).

Podsumowując:


TYLKO GOKU!



Na koniec jeszcze pewien niezaprzeczalny klasyk, a zarazem jeden z moich ulubionych utworów najlepszej hard rock'owej kapeli na świecie:

Nie da rady nie ubóstwiać Slasha, po tym co tu zrobił.




środa, 10 listopada 2010

Początkiem listopada


Długo tu nic nie było, to wypadałoby napisać co się dzieje.

A dzieje się niewiele, bo czas 'zastoju' nadal w sumie trwa. Przesłuchałem kilka nowych płyt, ale nic mną nie wstrząsnęło, nie pogryzło, nie przeżuło, nie połknęło, nie strawiło i potem wywróciło na drugą stronę.

Na pierwszy ogień poszedł Twista i jego tegoroczny 'The Perfect Storm'. Cóż, nie bez powodu nazywają tego gościa jednym z najszybszych raperów świata. Wystarczy sobie zresztą sprawdzić 'Up To Speed' (swoją drogą, najlepszy kawałek z tego krążka imo) by przekonać się, że w pełni zasługuje na ten tytuł.

To pierwszy album Twisty, który sprawdziłem w całości. Wcześniej znałem go jedynie z występów gościnnych, ewentualnie z pojedynczych singli, które trafiły do sieci. Spodziewałem się krążka w całości przesiąkniętego 'prędkością' do jakiej zdolny jest rozpędzić się pan Mitchell, tymczasem swoje umiejętności zaprezentował w pełni w raptem 3-4 numerach z 11. Choć z drugiej strony to może dobrze, bo te kawałki się wyróżniają i po prostu jest do czego wracać. Na plus na pewno współpraca z Wakką, Chrisem Brownem, i Lil' Play'em. Generalnie, dobra płyta, choć wracał będę raczej tylko do tych 3-4 pozycji.

Następnie Kid Cudi i album 'Man on The Moon II: The Legend of Mr. Rager'. Koncepcja albumu jest... dziwna. Trochę mroczna, rzekłbym, mocno tajemnicza. Ale przede wszystkim - przyciągająca. I chociaż w zasadzie większość kawałków to nie 'petardy' które można katować na okrągło, to ten krążek ma zadziwiającą moc jako zgrana całość. Głos Cudi'ego jest w pewien sposób hipnotyzujący i kiedy włączymy już pierwszy kawałek (z gościnnym udziałem Cee-Lo-Green'a, którego barwa głosu też jest, nazwijmy to, niecodzienna) to zaczyna się coś na kształt transu, który po prostu prowadzi nas przez całą tę płytę. Utwór 'REVOFEV' (konkretnie - bit) ma w sobie taki ogromny potencjał, tyle że niestety nie został rozwinięty, a szkoda. Bardzo fajnie na płycie wypadła Mary J. Blige (która udzieliła się aż w dwóch utworach) oraz Kanye West, do spółki z którym Kid Cudi stworzył zdecydowanie najlepszy kawałek tej płyty, tj. 'Erase Me'. Oprócz tego na wyróżnienie z pewnością zasługuje 'Marijuana', 'MANIAC' oraz 'Wild'n Cuz' I'm Young'. Ciekawa, klimatyczna pozycja.

Następny w kolejności był skład N.E.R.D., czyli Pharell i chłopaki. No i tutaj niestety dość spory zawód, spodziewałem się dobrych, bujających kawałków, tymczasem płyta jest po prostu blada. Nic się w niej specjalnie nie wyróżnia, większość utworów jest do siebie zdecydowanie podobna, przez co słuchanie jej w całości może, najzwyczajniej w świecie, znudzić. Z gości w zasadzie tylko T.I. i Nelly Furtado i również niewiele o nich można powiedzieć - zrobili co mieli zrobić, tyle. Jedyne co tutaj w stu procentach gra, to tytuł. 'Nothing'. Chyba nic więcej nie trzeba wyjaśniać.

Dalej jest Kanye West i jego 'My Beautiful Dark Twisted Fantasy'. Prawdę mówiąc, nie wiem jak ugryźć tę płytę. Z jednej strony, sporo z niej było już można usłyszeć wcześniej ('Runaway' zdradziło kilka kawałków, parę wyciekło do sieci) i chyba sam do końca nie wiem czego się spodziewałem po nowym krążku Westa.
Chociaż nie, spodziewałem się czegoś nowego, czegoś świeżego, czegoś, po przesłuchaniu czego będę czuł się jak po tym wszystkim, o czym mogliście przeczytać na wstępie tej notki. Tak się jednak nie stało i żałuję.
Od dawna było wiadomo, że na krążku znajdzie się masa gości, co w sumie nie nastroiło mnie wcale negatywnie - sporo gości = duża różnorodność, więc liczyłem na naprawdę ciekawe kolaboracje.
Przede wszystkim, widać u Kanye'go sporą fascynację gitarą elektryczną - praktycznie w co drugim kawałku pojawia się jakiś gitarowy motyw, sampel czy cokolwiek z tym związanego. No i w porządku, tak chciał to zrobić, tak zrobił. Jak wyszło? No właśnie, z tym już nie do końca jest tak kolorowo. Mam dziwne wrażenie jakoby West chciał przykryć jakiś brak pomysłu na płytę tymi właśnie gośćmi. Najlepiej chyba wypadł Ross, Jay-Z i całkiem nieźle John Legend. Reszta raczej przeciętna, tak jak kawałki na płycie zresztą. Odkąd Kanye zaczął wypuszczać kawałki w serii 'G.O.O.D Friday' to naprawdę spodziewałem się, że to, co trafi na płytę będzie mega mocne. No i cóż - prawdę mówiąc - przynajmniej 2 utwory z 'My Beautiful Dark Twisted Fantasy' zamieniłbym na te z 'G.O.O.D. Friday' a tego, że taki track jak 'Christian Dior Denim Flow' nie znalazł się na płycie przeboleć nie można. Podsumowując - rozczarowanie. Trudno. Mam nadzieję, że 'Watch The Throne' z Jay'em wypadnie znacznie lepiej.

Pozostając w temacie zagranicznych nowości, płyta, którą sprawdziłem dzisiaj. Nelly - '5.0'. Pozycja do śmietnika, nawet obecność Birdman'a, T.I, T-Pain'a z Akon'em ani Diddy'ego nie podciągnęła słabej formy gospodarza. Jedyny track, który jakoś wchodzi w ucho to 'Liv Tonight' z Keri Hilson. Ale też bez szału, po prostu niczym ciekawym nie zaskoczył.

Zanim powiem co chcę powiedzieć, jeszcze jedno.David Banner & 9th Wonder. Czekam na ich płytę i jeżeli kawałków takich jak 'Be With You' (LUDA!) będzie tam więcej, to 'biere to od ręki'.

Nie mogłem oczywiście przegapić płyty Hifi Bandy - 23:55. Na jej temat jednak mam zamiar wypowiedzieć się nieco obszerniej niż w kilku zdaniach, więc poświęcę temu cąłą notkę w najbliższym czasie. Na razie powiem tylko jedno: kto ma dostęp - sprawdzać. Warto.

Na koniec trochę NBA. Generalnie jestem zadowolony z gry Orlando, Howard ostatnio pokazuje co naprawdę potrafi a i nasz polski reprezentant czyt. Marcin Gortat stara się jak może i całkiem nieźle mu to wychodzi. Obecnie czekam aż dotrze do mnie wczorajszy mecz Utah z Miami, który Heat przegrali (!) a mecz już zdążył zyskać status 'classic'. Dzisiaj Orlando z Utah, mam nadzieję, że spotkanie będzie równie dobre.

Ach. Akcja 'FREE WEEZY', zakończona. Po ogromnej imprezie powitalnej w Miami, Wayne siedzi już spokojnie wśród ziomków i nic, tylko czekać aż wypuści w świat nowy materiał. Czekam.


David Banner & 9th Wonder - With you (feat. Ludacris & Marsha Ambrosious)

poniedziałek, 1 listopada 2010

'Runaway' i trochę nudy



TE KOLORY.

Generalnie to na wstępie chciałem powiedzieć, że jestem pod sporym wrażeniem tego...czegoś. No właśnie, ciężko powiedzieć co to tak naprawdę jest. Najbliżej mi chyba do sklasyfikowania tego jako klipu. Bardzo długiego, świetnie nakręconego klipu, do kilku utworów naraz, zresztą.
Jeżeli wierzyć Kanye'mu na słowo, to część (jeśli nie wszystkie) z kawałków, które towarzyszą "Runaway" ma pojawić się na jego najbliższym krążku. Czekam zatem na tą płytę okropnie, bo czuję, że może się wspiąć jeszcze do czołówki roku.

Ostatnio jest muzycznie nudno. Nie mogę się w niczym specjalnie odnaleść, w głowie siedzi mi już od tygodnia drugi remix Puszera i choć nadal się tym jaram, to powoli staje się nudne. Trzeba to w końcu zmienić, tylko właśnie póki co nie za specjalnie jest na co.

Z października zza oceanu nie sprawdziłem nic. Muszę sobie nadrobić nową płytę Vado, skończyć "1982" Terma i Statika. Nic poza tym na razie.

Na naszym podwórku niezbyt wiele się działo, najbardziej namieszał chyba Pezet z Małolatem, no i przyznam, że płyta im się udała i pewnie nie raz jeszcze do niej wrócę. Ale pomijając ten jeden krążek, nic. Abradabing jak mi się nie podobał wcześniej, tak nadal mi się nie podoba. Szkoda.

Ogólnie, mam wrażenie, że październik był jakimś miesiącem zastoju. Niezbyt wiele się działo chyba, nic wstrząsającego ani na tyle odkrywczego, by wywrócić świat muzyczny do góry nogami (a do tego już chyba z miesiąca na miesiąc wszyscy przywykli). Ot, zwykły, codzienny październik. W sumie, przez to uzmysławiam sobie właśnie, że codzienność powoli staje się nudna. Nie dzieje sie nic nadzwyczajnego - jest nudno. Chociaż nie jestem pewien, czy tak to powinno wyglądać.

MC Hammer zdissował Jay'a. Dziadek łapie się kurczowo czego może, żeby zarobić jeszcze ostatnie palety zielonych. Jak ktoś na RS zauważył - podkład faktycznie jest niezły, ale cała "niezłość" tego dissu kończy się właśnie wraz z bitem. Taniec w klipie do dissu? Nigga, please.

Chociaż nie, jest jedno info, którym się jaram. Za 3 dni Lil' Wayne opuszcza mury więzienia w NY. Po półrocznej odsiadce za posiadanie broni, nareszcie będzie można spokojnie powiedzieć "FREE WEEZY". Z tego co mi wiadomo, najpierw planuje spotkanie z rodziną, a potem uderza na imprezę do Miami. Birdman twierdzi także, że jego podopieczny skieruje swoje kroki od razu do studia, bo "Carter IV" nie może czekać.

Fakt. Nie może. Ale dajcie chłopakowi się chwilę pocieszyć wolnością. Oby nie za mocno oczywiście, bo przez niefart znowu trafi do pudła i "Cartera IV" ujrzymy w 2012, a tego bym zdecydowanie nie chciał.

środa, 27 października 2010

NBA - Where amazing happens

No i stało się. Długo wyczekiwany przeze mnie sezon NBA 2010/2011 wreszcie się rozpoczął. 

Mecz Celtów z Miami był w zasadzie dokładnie taki, jakiego się spodziewałem. Boston poradził sobie bardzo przyzwoicie (ciekaw byłem jak wypadnie Shaq - a wypadł całkiem dobrze), Ray Allen trafił 5 razy za trzy punkty a Rondo faktycznie genialnie asystował i w zasadzie gdyby nie jego podania, gra zielonych wyglądałaby na pewno zupełnie inaczej.
Miami się nie popisało i w sumie na nic innego nie można było liczyć. Transferowa "Big 3" w zasadzie wcale nie była trójką - każdy z nich zdawał się grać osobno. Ten zespół nie ma zgrania, zawodnicy nie potrafią się między sobą dobrze dogadać, czemu nie można się dziwić skoro w pre-seasonie "wspaniała trójka" zagrała razem raptem 3-4 minuty. A to jest jednak niezbędne, zwłaszcza jak gra się z zespołem, który ma tak dobrą obronę jak Celtics. James co prawda zdobył te 31 punktów i nie sposób mu odmówić zaangażowania, ale jednak współpraca z zespołem (a szczególnie z Wade'm i z Bosh'em) nie wyglądała to końca tak, jak powinna.

Suns i Portland nie śledziłem, więc wiem jak wyglądała sprawa jedynie z highlight'sów. Generalnie Portland zdawało się grać ofensywnie już od początku, przy czym albo ja odniosłem błędne wrażenie, albo Sunsi jakoś 'nie mieli kopa' w tym meczu. Grali nieco mozolnie, jakby złapało ich zmęczenie albo brak motywacji, a to przecież sam początek sezonu. Mega propsy dla Nash'a, który podciągał grę swojej drużyny kiedy tylko mógł, sam zdobywając aż 26 punktów. Ale sam Steve to niestety trochę za mało.
W Portland ciekawą końcówką może pochwalić się Batum, który sam praktycznie zdominował ostatnie sekundy spotkania, kilkakrotnie trafiając do kosza zawodników Phoenix (a finalnie zdobywając w meczu 11 zbiórek).

Lakersi zagrali w zasadzie na swoim poziomie. Bardzo ciekawym zaskoczeniem był Brown (a w zasadzie nie zaskoczeniem, bo zaczął tak pracować już w pre-seasonie), który trafiał do kosza z linii trzech punków po prostu seriami. 14 punktów w ciągu 6 minut czwartej kwarty naprawdę robi wrażenie. Boisko bez wątpienia jednak zdominował Paul Gasol, którzy przodował zarówno w punktach (29) jak i w zbiórkach (11).
Mecz był szybki, chociaż poza rzutami Browna efektownie wyglądających akcji nie było zbyt wiele. Houston grali trochę brudno, choć nie można powiedzieć, że źle.

Ogólnie, jestem zadowolony z pierwszego dnia (a właściwie z pierwszej nocy) sezonu. Dziś aż 13 spotkań, a jutro w końcu na parkiet wyjdzie Orlando.

wtorek, 19 października 2010

Być piratem czy nie być, oto jest pytanie...




Wczoraj oficjalnie rozpoczęliśmy ścieżkę edukacji filmowej dla klas drugich. Swój początek miała w dość obskurnym wałbrzyskim kinie 'Zorza', przy czym jak uczęszczającym z zeszłego roku wiadomo - wcale nie było tak źle, sala NET'u obok kina 'Warszawa' we Wrocławiu była znacznie gorsza. Ale do rzeczy.
Przypuszczam, że nie tylko ja byłem nastawiony sceptycznie. Wszystko fajnie, ale po poprzednim roku i takich kwiatkach jak 'Siódma Pieczęć', naprawdę się człowiekowi odechciewa. 

A tu proszę.

Już na samym początku dało się odczuć, że mamy do czynienia z czymś nowym. Po pierwsze, kiedy już wszyscy rozsiedli się na sali powitał nas nie znany i nielubiany gość z wdzięczną łysiną (prawdę mówiąc, nawet nie pamiętam jak się nazywał) który mówił tak nudno, a przy tym tak niewyraźnie, że miało się ochotę po prostu zasnąć a...no właśnie. Całkiem miły człowiek, młody i jak sam siebie określił 'z branży'. Wypowiadał się naprawdę nieźle i nie skłamię jak powiem, że zaciekawiło mnie to, co mówił.

Jego krótki wykład dotyczył problemu piractwa, tego, czym różni się piractwo filmowe od muzycznego oraz w jaki sposób te dwa przeplatają się z aktualną dystrybucją wyżej wymienionych. Wszystkiemu towarzyszył pokaz slajdów. Cóż, miał za zadanie zachęcić nas do obejrzenia filmu i trzeba mu przyznać - wywiązał się z tego znakomicie.

Zaczęło się. Film zatytułowany 'The Rip: A remix manifesto' był na dobrą sprawę dokumentem, nakręconym w bardzo dynamiczny i faktycznie (o czym wspominał wykładowca) ciekawy sposób. Całość w zasadzie nie pozwalała się nudzić i na palcach jednej ręki można wyliczyć momenty, które bym stamtąd usunął. Obraz dotyczył głównie zagadnień moralnych związanych z piractwem, tego, co, dlaczego i w jaki sposób ukradł Walt Disney oraz kto i jak zadbał o to, by nikt jego wyczynu nie powtórzył. Obok tego, głównym wątkiem była działalność człowieka o pseudonimie Girl Talk, co do którego powstaje pewna wątpliwość. Muzyk? Nie. Instrumentalista? Zależy, jak na to spojrzeć, jeżeli potraktujemy komputer jako instrument, owszem. Twórca? Pełną gębą.
Girl Talk zajmuje się tym, czego robić nie wolno, co więcej, robi to całkowicie jawnie, ba, nawet na tym zarabia. Mianowicie - jego działalność można uznać za definicję systemu samplującego. Coś w podobie do Noona - tyle że on wycina kilka dźwięków z różnych utworów i tworzy z tego sampel. Girl Talk wycina kilka lub kilkadziesiąt części z kilkunastu lub kilkudziesięciu utworów i tworzy z tego całkowicie nowy kawałek. Tak działa jego twórczość. Jest wysoce nielegalna, zabójczo kreatywna, iście wizjonerska a przy tym - nieziemsko fajna. Genialny widok: całe tabuny ludzi tańczących, każdy na swój sposób a pośród nich jedynie mały stolik i facet, który pochyla się nad laptopem firmy Apple. Tak czy inaczej - efekt świetny.

W filmie wspomniano także o karach za nielegalne ściąganie plików z sieci oraz wysokich grzywnach (sięgających grubych setek tysięcy dolarów) nakładanych na 'złodziejów dorobku intelektualnego' jakim są utwory muzyczne. I teraz pojawia się pytanie - Download or Do Not Download?

Osobiście bliski jestem stanowiska, jakie w tej sprawie przyjął nasz wykładowca. Otóż, zaznaczył on na wstępie, że piractwo wcale nie jest rzeczą złą. Potraktujmy je jak alkohol lub marihuanę - jest dla ludzi, fajnie pokorzystać, ale bez przesady i z umiarem. Ponadto, 'piracenie' muzyki i filmów znacznie się od siebie różni. O ile to pierwsze jest w tej chwili zjawiskiem, które na tyle przeplotło się z dystrybucją muzyczną, że wręcz zaczęło przynosić korzyści, o tyle to drugie prowadzi po prostu do tego, że filmy przestaną być wyświetlane np. w Polsce. A tego byśmy przecież nie chcieli.

Co więcej, piractwo (mowa teraz o muzyce) jest wygodne. Genialne pytanie, które padło na samym początku: 'Kto z was nie ma mp3?' uświadamia nam, że tak naprawdę i tak praktycznie KAŻDY, kogo słuchanie muzyki nie ogranicza się jedynie do rozkoszowania się dźwiękami w domowym zaciszu, korzysta z mp3, mp4, telefonów, czy jakichkolwiek innych odtwarzaczy pliku .mp3. Dlaczego? Bo to WYGODNE. Logicznie myśląc - komu będzie chciało się targać ze sobą discmana (lub walkmana w przypadku naprawdę oldschool'owców) wraz z zestawem przynajmniej kilku cedeków lub kaset, by słuchać oryginalnych płyt? Jeżeli ktoś taki jest - bardzo się cieszę, szanuję i pozdrawiam. Ale spójrzmy prawdzie w oczy - takich ludzi praktycznie nie ma, z zaznaczeniem, że sam nikogo takiego nie znam. Bo to się po prostu nie opłaca.

Okej, okej - jakość. Błagam, ponad połowa potencjalnych użytkowników empetrójek ma tak naprawdę gdzieś jakość plików, których słucha. I czy to będzie 128, 256 czy 320 bitrate'ów - dla większości i tak brzmi to niemalże tak samo. Co w przypadku, w którym ktoś jest naprawdę wymagającym melomanem, inwestuje w dobry, przenośny sprzęt grający i porządne słuchawki? Otóż wcale nie jest skazany na męczenie się ze słabą jakością dźwięku, obecnie świat dysponuje takim dobrodziejstwem jak pliki .FLAC które reprezentują bezstratny format kompresji dźwięku, nie usuwając żadnych danych ze strumienia audio. Co to oznacza w praktyce? Świetną jakość.

Teraz kwestia kupowania albumów lub pojedynczych utworów w formacie .mp3 (lub .FLAC). Cóż, jeżeli ktoś faktycznie ściągając muzykę czuje, ze 'okrada' artystę, może zdecydować się na taki zakup. Plusy? Czyste sumienie, legalne i w pełni otagowane pliki w dobrej jakości. Minusy? Nieco szczuplejszy portfel. Choć i tak jest to transakcja mniej kosztowna niż zakupienie płyt na nośnikach CD. 
W chwili obecnej, płyty CD pełnią raczej funkcje trofeum. Są smaczkami dla koneserów, ozdobami na półki oraz łechtaniem fanowskiego podniebienia. Mam ogromny szacunek do ludzi, którzy kupują oryginalne płyty i bardzo ich za to cenię. Sam sobie na to nie pozwalam, najczęściej z powodów finansowych. Poza tym - tak mi po prostu wygodniej.




poniedziałek, 11 października 2010

Ostatnimi czasy

Dawno nie pisałem. Może dlatego, że od kilku dni nie mam zajawki na nic konkretnego - słucham raczej tego co jest pod ręką. Wcześniej był ponad tydzień powrotu do Pezeta i bardzo dobrze mi to zrobiło, bo zacząłem znacznie bardziej doceniać tego artystę, nawet do tego stopnia, że wrócił do mojej czołówki w polskim rapie.

A ostatnimi dniami słucham pojedynczych kawałków Weezy'ego, dzisiaj trochę Statika z tego roku i parę odtworzeń genialnego remixu "Ain't nuttin' changed' (Serdeczne pozdro dla FTR, który mi ów remix polecił). Poza tym nic. Ciągle czekam na coś nowego, liczę, że nowy Game mnie zaskoczy (o ile w tym roku wyjdzie). No i ofkors 'Carter IV', przy czym nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że na tej płycie mógłbym się zawieść.

A. Czas zacząć przypominać sobie "Zapiski 1001 nocy", przed sobotnim koncertem. Wieki tej płyty nie słyszałem, a przecież była bardzo dobra. Chyba. Bo niespecjalnie już pamiętam, prawdę mówiąc.

wtorek, 5 października 2010

O tych dwóch co namieszali


Czas na bliższe spotkanie z braćmi Kaplińskimi.

Krążek "Dziś W Moim Mieście" zapowiadany był już przeszło dwa lata temu. Właśnie wtedy pojawiły się pierwsze pogłoski o tym, jakoby Pezet przygotowywał wspólną płytę z bratem. Jak się niedługo potem okazało - to prawda - i coś takiego faktycznie powstaje.

Wspólny projekt Pezeta i Małolata był w tym roku nazywany "najbardziej oczekiwaną premierą jesieni". Ze względu na to, że na rodzimym rynku nie mamy co miesięcznej dawki kilkunastu (czasem ciężko o kilka) albumów, możliwe, że i faktycznie tak było. Tak czy inaczej, na dzień lub dwa przed premierą krążek zostaje umieszczony na oficjalnym koncie myspace Pezeta. Od razu nabito kilkadziesiąt tysięcy odtworzeń i... no właśnie. Zaczęło się.

Z tego co sam zdołałem zaobserwować (i zaznaczam, że odnosi się to głównie do środowiska, w którym się obracam) płyta nie została przyjęta dobrze. Mówiąc wprost - została przyjęta źle. "Pezet użył autotune'a", "beznadziejne bity", "rozczarowanie roku", takie i podobne opinie kilkakrotnie obiły mi się o uszy, zanim sam zebrałem się i sprawdziłem krążek. Dość długo nie mogłem sam dotrzeć, jakie tak naprawdę emocje wzbudza we mnie ta płyta. Ale wobec tekstów, które docierały do mnie przed sprawdzeniem powiem jedno - bullshit.

Pierwsze podejście do "Dziś W Moim Mieście" było ciężkie. Po pierwsze przez uprzedzające opinie wokół, po drugie przez zasłyszany wcześniej singiel (o identycznej nazwie jak płyta) który nie spodobał mi sie zbytnio, po trzecie przez fragment "Nagapiłem się" z HHK, który w wersji koncertowej też średnio przypadł mi do gustu. Włączając "play" byłem zatem tak źle nastawiony do płyty jak to tylko możliwe, będąc już w zasadzie na początku pewien, że czeka mnie niemal godzina dennego rapu w wykonaniu, bądź co bądź, jednego z najlepszych raperów w kraju (mowa oczywiście o Pezecie).

Wrong.

Intro nie zachwyca, nie powala na kolana, ale nie jest też najgorszym, jakie miałem okazje słyszeć. Po prostu jest. Jak przeciętne intro.
Pierwszy kawałek "Zaalarmuj" od początku wprowadza w klimat płyty. Jest mocno zakrapiany elektroniką bit, rozpoczyna Małolat. Nie jest źle, ale będzie miał na tej płycie lepsze wersy. Podoba mi się refren sklejony z cut'ów - ładnie, ładnie. Czas na pierwsze wejście Pezeta. Nie ma może jakiegoś konkretnego pierdolnięcia, ale jednak jedzie lepiej od brata. No i końcówka zwrotki bardzo adekwatna do tego, co chcieli tym trackiem uzyskać. Pierwszy numer przeszedł - nie było tak tragicznie.

Czas na tytułowe "Dziś W Moim Mieście", które jak wspomniałem wyżej, słyszałem już wcześniej jako singiel. I kompletnie mi się nie spodobało. Nie wiem natomiast, czy to przez poprzedzenie go intro i kawałkiem "Zaalarmuj" - tym razem nie wydał mi się wcale taki zły. Pezet jedzie luźno, bez fajerwerków, Małolat również nie wspina się na wyżyny. Grizzulah w refrenie wypada... swojo. Taki styl śpiewania się lubi albo nie. Ja raczej nie lubię.

"Jestem sam" to kolejny utwór, numer 4. Tutaj już robi się ciekawiej - Małolat bawi się flow, przyspiesza, jego tekst jest także lepszy niż poprzednio. Refren w wykonaniu Pezeta przypomina mi lekko czasy "Muzyki Poważnej" sam nie wiem dlaczego. Tutaj po raz pierwszy (już w zwrotce) słychać lekką modyfikację głosu Pawła. Ale nie przeszkadza mi to, prawdę mówiąc. Mam wrażenie, że pasuje. Generalnie, kawałek wypada bardzo na plus, postarali się i z tracka na track czuję, że będzie lepiej.

Utwór z Małpą. No i, co tu dużo mówić - rozjebał. O ile wersja koncertowa niezbyt przypadła mi do gustu, o tyle ta z płyty gniecie bardzo mocno. Świetny podkład (swoją drogą - odróżniający sie dosyć na tle pozostałych), dobre zwrotki całej trójki raperów (w czym GENIALNE wejście Małpy). Kawałek bardzo treściwy, kolejny refren sklejony z cut'ów, co mi osobiście bardzo się podoba. Mamy refleksje. Na to czekałem.

Szósty track. Początek, zarówno bit jak i nawijka Pezeta przypomina mi klimatem "Noc i Dzień". Tekst podchodzący pod storytelling, kolejny świetny refren. Powrót do elektronicznego bitu. Obaj bracia radzą sobie wyśmienicie (u Małolata jest nieco więcej emocji).

"Koka" z gościnnym udziałem VNM'a to pierwszy "czarny" punkt na liście. O ile podkład jest w porządku, to zwrotka Pezeta kompletnie mi się nie podoba - jest chyba najbanalniejsza z całej płyty. Również refren nie zachwyca. VNM swoją zwrotką trochę podciąga ten kawałek w górę - wchodzi z fantastycznym flow. Małolat, w podobie do brata, nie zachwyca. Już wiem, że ten track będę skippował.

Wspólne dzieło z Molestą, na to czekałem. Pelson zaczyna prosto, ale jest w tym pewnego rodzaju magia, zaczyna mi się podobać. Ponownie w refrenie Grizzulah, jednak w "Co by to zmieniło" wypada lepiej niż w utworze kilka pozycji wyżej. Małolat zaczyna nieźle, kończy nieźle. Pezet znów nieco wyżej poziomem od brata, już tutaj mogę stwierdzić, że z formy nie wyszedł. Ale potem pojawia się coś, na co, jak sie okazało - czekałem przez większość tracka. WŁODI. Nie wiem na czym dokładnie polega fenomen jego zwrotki, ale wejście w bit, głos, sposób w jaki rapuje swoją szesnastkę przyprawia mnie o dreszcze. Zakończenie jego występu jest fantastyczne, kolejny raz ciarki na plecach. Naprawdę przewijałem to po kilka razy. Ma siłę. No i na końcu Vienio. Przyznam się, że ani razu nie dosłuchałem jego zwrotki do końca. Po prostu mnie odrzuca tutaj.

"Dopamina" jak się okaże, to jeden z moich ulubionych kawałków na płycie. Mimo pewnego szoku, bo bit jest wyjątkowo nowatorski, okazuje się, że... wkręca się. Naprawdę. Pezet znowu bawi się flow, bawi się autotune'm a mi znowu się to podoba. Refren średni na jeża, ale zarówno zwrotkę Pezeta jak i Małolata oceniam dobrze (po raz kolejny tego pierwszego jednak stawiam nieco wyżej) co w połączeniu z oryginalnym bitem naprawdę daje dobry kawałek.

"Hip Hop Robi Dla Mnie" z początku kojarzy mi się z płomieniowym "WWA". Występ Fabri Fibry niespecjalnie mi się podoba, Małolat w porządku, Pezet znów lepiej. Refren...cóż, fajny i niefajny jednocześnie. Wkurzają mnie początkowe wersy włoskiego rapera, ale generalnie reszta ujdzie.

Kolejny track to kontynuacja bitów w klimacie elektroczniczno-newschool'owym. Generalnie track jak najbardziej mi się spodobał, choć nie wybija się niczym specjalnym na tle płyty jako całości.

Numer dwanaście przykuł moją uwagę już na początku. "Odkąd ostatnio gadaliśmy" z udziałem Diox'a to też utwór, który stawiam w czołówce płyty. Między innymi przez świetnie sklejony refren, który naprawdę mi podszedł. Zarówno gospodarze jak i Diox popisali się bardzo dobrymi wersami, Pezet po raz kolejny ujawnia zamiłowanie do zabawy zarówno głosem jak i flow, co moim zdaniem, wypada bardzo dobrze.

Outro płyty, czyli "Chciałbym Uciec Stąd" to solowy popis Pezeta. Bit, podobnie jak "Nagapiłem się" odróżnia się od pozostałej części płyty, ale przez pryzmat całokształtu kawałka wcale nie wypada źle, wręcz przeciwnie. Otrzymujemy solidny kawałek Pezeta w tekście, jego przemyśleń i refleksji podsumowujących całość.

"Dziś W Moim Mieście" to płyta smutna. Zdecydowanie smutna, a jeżeli ktoś nie dostrzega w niej smutku to powinien prawdopodobnie posłuchać jej jeszcze kilka razy. Jednocześnie, Pezet pokazał, że można zrobić dwie niesamowicie różne od siebie płyty w nie tak sporym odstępie czasu. I choć "Muzyka Emocjonalna" i tegoroczny krążek z bratem różnią się od siebie pod niemal każdym aspektem, element, który je łączy to właśnie smutek.

Nie zgodzę się także z nikim, kto powie "to już było". Nie, tego nie było, ale bardzo się cieszę, że jest. Pezet z Małolatem wnieśli trochę świeżości i zajawki a jednocześnie podjęli się refleksji i próby rozliczenia z przeszłością. Sporo wątków nawiązuje do ich wcześniejszego życia, do alkoholu, kobiet, kokainy i kryminalnej przeszłości Małolata. Pomimo swoje "mainstream'owej" otoczki, krążek jest nadzwyczaj osobisty i ukazanie części siebie w taki sposób jak najbardziej do mnie przemówiło.

Podsumowując - Pezet z Małolatem zrobili kawał dobrej roboty. Pokazali, że schematy nie zawsze należy powielać, wręcz przeciwnie - powstała płyta, która łączy ze w świetny sposób treść i mocne, przesycone elektroniką podkłady. Nawet autotune nie wypadł źle. Dla braci Kaplińskich zatem, wielka piątka.

Przyznam też, że słyszałem ostatnio w wywiadzie z Pezetem informację, że nowy Płomień będzie z powrotem w "oldschool'owym" stylu. I to też mnie cieszy.

niedziela, 3 października 2010

Niedzielnie

Zastanawiałem się od czego zacząć. A że poprzedni wpis dotyczył Ortegi, to może od nich.

Ogólnie Ortega Cartel trafili we mnie w zeszłym roku, razem z "Lavoramą". Słuchani długo, ale potem gdzieś zabrakło miejsca na nich i na tę genialną płytę. Przy okazji wczorajszej premiery klipu, miałem okazję przypomnieć sobie ten krążek i... jest jeszcze lepszy niż sądziłem.

Ta płyta naprawdę jest fenomenalna. Chłopaki nie dość, że są swego rodzaju fenomenem na scenie (skład nie zagrał ani jednego koncertu - istnieje tylko jako projekt czysto studyjny) to jeszcze wprowadzają wraz z nowością taką niesamowitą "klasykę", że przy "Lavoramie" naprawdę miękną mi nogi. Bity podobierane są genialnie,  mają kopa, mają pewną dozę "niedopracowania", która włożona w tę płytę celowo sprawia, że krążek ma fantastyczny klimat. Całość utrzymana jest w świetnym stylu i okraszona naprawdę trafnymi wersami. Płyta - cudo.

No więc... Pezet.

Z Małolatem ofkors. Choć przy okazji naszła mnie ochota na powtórkę z solowych wydawnictw tego pierwszego. Ale to nie teraz.

"Dziś w moim mieście" jest... dziwne. Kurdę, to jedna z tych płyt, którym nie potrafię powiedzieć jednoznaczne "Tak" albo "Nie". Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby wyrobić sobie opinię na temat tego krążka. Ale czego mu nie można odmówić - jest świeży. Nie ma za dużo tego typu rapu u nas, Paluch próbuje teraz robić jakiś tam newschool, ale z tych dwóch opcji, zdecydowanie wolałbym Pezeta z bratem. Na temat płyty wypowiem się dokładniej za jakiś czas, ale już teraz mogę powiedzieć, że z gości wyróżnia się tylko Małpa na "Nagapiłem się" no i zwrotka Włodiego w "Co by to zmieniło", która nawinięta jest tak GENIALNIE, że za każdym razem mam ciarki na plecach, jak ją zaczyna i kończy.

Ale świeżość jest.

sobota, 2 października 2010

15 minut z Lavoramą

Wczoraj pisałem o płycie Marco Polo i Ruste'go Juxx'a - "The Exxecution". Pisałem, że przywaliło mi dość mocno i nie przesadziłem.

Krążek jest świetny, ale nie na jego recenzji ma się ta notka skupić. Chciałem jedynie wspomnieć o moim zdecydowanym faworycie z tej płyty, mianowicie "Death Penalty". DJ Revolution, który gościnnie udzielił cut'ów w tym kawałku po prostu mnie zniszczył. Arcydzieło.

Wpis poświęcony jest jednak innemu, ważniejszemu wydarzeniu. Otóż wczoraj ukazała się premiera klipu "Ortega Cartel - Lavorama". Ten piętnastominutowy teledysk można uznać za krótkometrażowy film, który w genialny sposób przedstawia i podsumowuje historię ekipy. I choć założyłem sobie, że będę ograniczał ilość filmików tutaj, to jednak to jednak pożegnanie chłopaków z fanami w formie klipu jest czymś, dla czego złamię tę regułę. Zapraszam do magicznej podróży w czasie i przestrzeni, serwowanej przez wyśmienitych, polskich raperów.

piątek, 1 października 2010

Lil' Wayne, Pezet, Statik Selektah i trochę planów

Drugiego podejścia do nowego krążka Abradaba nie zrobiłem, może w przyszłym tygodniu. Tymczasem, Dab dostarczył fanom teledysk promujący pierwszy singiel z "Abradabbingu" czyli "Mamy królów na banknotach". O ile sam kawałek jest średni, o tyle już w połączeniu z klipem stanowi, powiedzmy, jako taką całość, która tak czy inaczej na tle wcześniejszych dokońań Daba wypada blado.

Chociaż klip całkiem niezły.

Powoli przychodzi jesień, przyszła więc pora na ostatni kwartał roku 2010 i związane z nim najnowsze wydawnictwa. Między innymi, nowa EP'ka Lil' Wayne'a na którą czekałem od dawna, a która ukazała się w dzień jego urodziń, czyli 27 września.

Dziesięć kawałków. Tyle dokładnie zawiera w sobie ta płytka. Mało? Fakt. Chociaż jak powszechnie wiadomo - liczy się jakość, nie ilość.

Sęk w tym, że jakościowo kolejna odsłona Weezy'ego też nie prezentuje się wyśmienicie. Co się rzuca w oczy patrząc na tracklistę? Drake, Drake, Drake. Dużo Drejka. Osobiście nic do niego nie mam, zależnie od kawałka, nawet lubię, ale to już nieco sugeruje "klimat" płyty.

Boli mnie trochę fakt, że Weezy zaczyna się powoli zamykać w pewnym hermetycznym środowisku, ograniczającym się do raperów z Young Money i gwiazd, powiedzmy to, typowo "nie-rapowych". Nie żebym miał coś przeciwko łączeniu rapu z czymkolwiek - skąd. Ale dobrze byłoby usłyszeć rapera z Nowego Orleanu obok jakiegoś "pełnokrwistego" przedstawiciela tego gatunku za oceanem. Podobnież na "Carterze IV" ma pojawić się Tech, więc może moje prośby zostaną wysłuchane.

Wracając jednak do samej EP'ki. No nie jest to tym, czego oczekiwałem, zdecydowanie. Myślałem, że płyta będzie zrobiona na kształt "Rebirth'a" lub czegoś pokrewnego, tymczasem w takim klimacie utrzymane jest tylko tytułowe "I Am Not A Human Being". Szkoda.

Kolejnym minusem jest brak spójności. Jest wspomniane wcześniej IANAHB, jest "I'm Single" które reprezentuje raczej chillout'owe kawałki, jest parę numerów typowo "Drake'owych". Jest chaos.

Po pierwszym przesłuchaniu byłem srogo zawiedziony. Na dziesięć kawałków, do przejścia okazały się tylko dwa wspomniane wyżej, które zresztą latały po sieci od ładnych kilku miesięcy. Nic nowego, zatem.

Każde kolejne przesłuchanie dodaje jednak coś innego, lekko przekonuje mnie do tego krążka i pcha w stronę drzwi z napisem "Tak! To wcale nie takie okropne!". Ale nawet gdyby wszystkie drzwi w moim domu miały taki napis, cudów nie będzie. Na wyróżnienie zasługują co najwyżej "Right Above It" (z Drake'em oczywiście. Swoją drogą, to imo jego NAJLEPSZY występ na tej płycie), "Hold Up" z T-Streets i ciągiem licząc, niech będzie "What's wrong with them" z przesłodzoną do bólu Nicki. Nie sposób nie wspomnieć też o "Popular" z Lil' Twistem, w którym to kawałku refren to nic innego jak powtórzenie wersów Weezy'ego z jego własnej zwrotki na "Bedrock" co wypadło nadzwyczaj średnio. Tak więc - ledwie kilka kawałków. A reszta?

No właśnie. Resztę zwykle skippuję. Lub słucham raz na jakiś czas, by przekonać się czy aby naprawdę są takie słabe i Carter pozwolił sobie na popełnienie takich błędów na EP'ce, która ponoć miała być "Carterem IV" (!). Jeżeli faktycznie tak było, to dzięki Bogu/Przeznaczeniu/Karmie/Buddzie/Potworowi Spaghetti czy komu tam chcecie - tak się na szczęście nie stało. "Carter" to swoista marka w dorobku Wayne'a i ciężko byłoby mi przełknąć tak bezczelne jej zbesztanie.

Zatem czekam na materiał, który zmiecie mnie z nóg.

Idąc dalej, sporo zamieszania wywołali ostatnio bracia Kaplińscy, czyli Pezet i Małolat. Ich płyta "Dziś w Twoim mieście" dość znacznie podzieliła fanów rapu - z jednej strony mamy tłumy, które już ostrzą palce i przyciski w klawiaturach by zarzucać internet stosownymi komentarzami wyrażającymi niezadowolenie, z drugiej - pewną garstkę, którym jednak ten krążek się spodobał. Jaki jest? Nie wiem, przynaję bez bicia. Choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że cała płyta była udostępniona przez artystów na oficjalnym myspace Pezeta przez bodajże dwa dni, to nie mogłem się zebrać żeby ją sprawdzić. A kiedy w końcu postanowiłem zrobić to wczoraj wieczorem, okazało się, że jest za późno, bo utwory zostały z myspace usunięte, w związku z dzisiejszą premierą wersji fizycznej.
Czego jednak nie może zabraknąć - stosunek komentarzy pozytywnych i negatywnych dzieli tutaj ogromna przepaść. Przy czym wyścig ten wygrywa zdecydowanie opcja numer dwa. Dotarły już do mnie głosy, że płyta jest największym rozczarowaniem roku (a wiadomo, że to miano przypada co roku tylko jednemu krążkowi, więc ostrożnie), że wydźwięk ma zbyt elektroniczny oraz, że Pezet dwa razy użył autotune'a. Nie zachęca mnie to w żaden sposób do sprawdzenia materiału, zwłaszcza po samym stosunku Pezeta do wykonanej roboty, który podpina całość słowami "Ile można robić oldschool". Cóż, sprawdzić - sprawdzę. Ale za wiele się nie spodziewam.

Żeby nie było, że tak smutno i nieprzyjemnie, zwłaszcza, że dzisiaj jest pierwszy od kilku dni lekki przebłysk słońca, to nie sposób nie napisać o nowym albumie Statika. Albumie który wyszedł już w lutym tego roku (!) a mi jest wstyd, że przesłuchałem go dopiero teraz. Bo krążek jest zaiste świetny.
Przyznam bez bicia - to pierwsza płyta Statika Selektah, którą sprawdziłem w całości. Wcześniej jawił mi się po prostu jako producent, który klepie całkiem niezłe podkłady (jak choćby "Get Out Of My Way" w którym powiew zachodniego rapu do spółki z południowym flow Buna wypadł iście zajebiście) i to tyle. Sprawdziłem jednak płytę i nie pożałowałem.


"100 Proof: The Hangover" to krążek bardzo dobry zarówno pod względem muzyki jak i raperów, którzy prezentują na nim swoje umiejętności. Pierwszy kawałek, który wraz z teledyskiem trafił do sieci już kilka miesięcy temu, mianowicie "So Close, So Far" (skądinąd, też z Bunem) wciągnął mnie już wcześniej. Bardzo dobrze wypadł Lil' Fame z MOP, Sean Price, Talib (jego zwrotka w "The Trill Is Gone" naprawdę przypadła mi do gustu), Termanology, Royce (szkoda, że tylko w jednym kawałku) oraz - uwaga - Reks, którego muszę w końcu sprawdzić dokładniej, bo całkiem podoba mi się jego postać.

Najmniej chyba podeszło mi "Follow Me" stworzone z chłopakami ze Smif N' Wessun, ale to pewnie dlatego, że to jedyny bit, który jakoś mi "nie pasuje" do tej płyty, sam właściwie nie wiem czemu. W każdym razie - materiał naprawdę dobry, polecam każdemu.

Z najbliższych rzeczy - "The Best of MC Eiht" - wstyd, bo póki co nie znam żadnego jego albumu w całości. Z tegorocznego składaka sprawdziłem ledwie kilka pierwszych kawałków, ale mam zamiar przesłuchać go kompletnie. Dalej - "The Reset" Apollo Brown'a oraz polecaną ostatnio Eternię wraz z Mossem, czyli album "At Last". No i jeszcze dobrze obadać nowy materiał Rootsów i J. Legenda, bo choć krążek już kilka razy przeszedł na wyrywki, to wciąż ani razu w całości, a pewnie co nieco o nim napiszę.

A! Jeszcze coś. Marco Polo & Ruste Juxx, których to tegoroczne "The Exxecution" przywaliło mi dość mocno przy pierwszym odsłuchu, a mam zamiar to powtórzyć.

No i ten nieszczęsny Pezet.

poniedziałek, 27 września 2010

"DEM6N6L6GIA" - podejście drugie oraz "Abradabbing" i spory zawód.



Zacznijmy zatem od tej "dobrej" części, czyli rzeczy miłych, lekkich i przyjemnych.

Chociaż, jeżeli ktokolwiek porwie się na sprawdzenie tegorocznej płyty przygotowanej przez Słonia i Miksera w klasycznym duecie "MC - producent", szybko się przekona, że użyte wyżej określenia są dalece nieodpowiednie przy opisywaniu tego materiału.

"DEM6N6L6GIA" nie jest bowiem ani miła, ani lekka, ani tym bardziej przyjemna. Jest za to cholernie mocna.
Nigdy nie ukrywałem, że Słoń nie należał (i nie należy nadal) do moich ulubionych raperów w naszym pięknym kraju. Nigdy nie ukrywałem także, że horrorcore ani żadne jego pochodne/pokrewne z nim gatunki, nie cieszyły się zbyt długim żywotem w moich głośnikach (nie licząc ICP, Eshama i Lyncha, z których tylko ten ostatni mi się spodobał). A nie, był jeszcze Boondox. Ale tak czy inaczej - długo miejsca nie zagrzał.
Tym bardziej ciężko było o podobną muzykę w Polsce, przynajmniej do pewnego czasu. Do czasu, w którym Słoń (po części z Shellerinim w składzie WSRH, a po części solo) postanowił udowodnić, że Polak też potrafi robić hardcore.
I owszem. Chociaż nie wspina się po kablu od internetu i nie ma "certyfikatów" - Słoń jest hardkorem. Jest najbardziej hardkorowym hardkorem wśród polskich raperów i uważam, że szybko się to nie zmieni.

"DEM6N6L6GIA" to bardzo dobry album, obiektywnie i subiektywnie zresztą też. Co więc sprawia, że człowiek w żaden sposób nie jarający się tego typu klimatami tak wysoko ocenia tę płytę? Ano coś, czego, nieważne czy lubiąc Słonia czy nie - odmówić mu nie można. Mianowicie - świetnych tekstów, bardzo adekwatnego głosu i dopracowanego flow. Generalizując - zajebistych skillsów i nowego, zupełnie oryginalnego stylu.
W poprzednim wpisie wspominałem, że po kilku kawałkach usłyszanych "na wyrywki" miałem wrażenie, jakoby Słoń zrobił znaczny progres tekstowy względem wcześniejszych "Chorych Melodii". I teraz, po całkowitym przesłuchaniu tegorocznego wydawnictwa mogę to już stwierdzić z czystym sercem - postęp jest naprawdę spory. Niezwykle celne punche, świetnie poskładane rymy i co najważniejsze - teksty, w których naprawdę niekiedy można znaleźć to "coś więcej". Słodzę, słodzę. Ale płytka naprawdę mi się podoba.
Skity oraz początki/zakończenia utworów nadają płycie niezwykłego klimatu. Jest humor (momentami czarny jak dusza chłopaków z The Roots), są pomysły, świetna realizacja i trochę przemyśleń.
Niezwykle podoba mi się gościnny udział Tomka Struszczyka w pierwszym utworze. Wokalista zespołu "Turbo" dał tam genialny refren, który naprawdę przyprawia o ciarki na plecach. Jak Słoń na większości tracków zresztą. Między innymi demonicznym śmiechem, który wychodzi mu naprawdę genialnie.
Jak wypadli goście? Ciężko było sprostać poziomem gospodarzowi, to na pewno. Najlepiej zdecydowanie udało się to wspomnianemu wyżej Struszczykowi, Shelleriniemu oraz Pyskatemu. Zarówno po Pihu jak i po chłopakach z wałbrzyskiego Trzeciego Wymiaru spodziewałem się nieco więcej. Ale nie jest źle, poważnie.
A, jeszcze kwestia bitów. Tak, też słyszałem te teksty o Mikserze, który zapewne teraz stanie się dla fanów poznańskiego rapera pierwszym wymienianym bitmejkerem w listach "Moje top 3/5/10". Mocna przesada. Faktycznie Słoń dostał zapewne takie bity jakie chciał otrzymać, jednak nie jest to jakiś ogromny "boom". Można to było zrobić lepiej. Co wcale nie znaczy, że zostało to zrobione źle. Jest po prostu dobrze.

Mimo wszystko, płyta nie należy do tych, których słucham na co dzień w całości. Większość jako najlepszy utwór wymieni "Love Forever". Jako najlepszy, owszem. Ja jako ulubiony kawałek natomiast, bez wahania wskażę "Bejtera" z gościnnym udziałem Shelleriniego, Koniego i DJ'a Decks'a. Chyba najluźniejszy track ze wszystkich, jednocześnie z FANTASTYCZNYM wstępem. 

Słoń jest bezkompromisowcem, to na pewno. Jest też ewenementem na polskiej scenie - rapera, który ma prawie połowę (jeżeli nie więcej) odbiorców po stronie fanów metalu, hardcore'u i ogólnie, ciężkich brzmień z pewnością nie można nazwać "zwykłym". Jest powiewem świeżości i mam nadzieję, że takim zostanie. Przy okazji mam też nadzieję, że Shellka wyda coś równie mocnego, bo jego głos podoba mi się o wiele bardziej niż głos Słonia.

No więc ta "miła" część już była. Żeby nie było tak sympatycznie, koniec słodzenia. Abradab.

Najpierw wywiad, część druga. O ile w pierwszej części Dab wypadł dziwnie, o tyle w drugiej wypadł... po prostu źle. Nie wspominam już o lekkim braku skromności, ale całokształt rozmowy niespecjalnie mi się spodobał. Gdybym nie znał go z wcześniejszych płyt i masy wywiadów, a ten miałby być pierwszym z jego udziałem, z jakim się spotykam, wniosek byłby prosty - nadęty raperzyna, który może i sporo zrobił, ale woda sodowa zabuzowała mu w głowie i uważa się za zbawcę polskiego hiphopu. A przecież wiemy, że tak nie jest.

Co nie znaczy, że jest się teraz czym chwalić. Abradab i O.S.T.R. To brzmi, prawda? Mocno? Czy tylko trochę? Mocno.
A płyta? Brzmi słabiej, niż "tylko trochę".
Na wstępie zaznaczę, że płyta jest w całości dostępna od dzisiaj na oficjalnym MySpace Abradaba (adres tutaj ).
Nie wiem, może to właśnie fakt, że słuchałem jej w wersji "majspejsowej" sprawił, że odebrałem ją tak, jak ją odebrałem. A może po prostu jest naprawdę słaba.
Płytę przesłuchałem raz. To zdecydowanie za mało do napisania rzetelnej recenzji. Dlatego nie traktujcie tego tutaj jako recenzji, to raczej odczucia po pierwszym podejściu. Temat "Abradabbingu" pewnie pojawi się jeszcze nie raz na łamach tego bloga, może w lepszym, a może w jeszcze gorszym świetle. Ale do rzeczy.
Zacznę od gospodarza, na O.S.T.R'a bowiem też przyjdzie czas. Abradab jawi się w moim mniemaniu jako raper dość dojrzały, prezentujący wyszukane choć trzeźwe spojrzenie na świat, i co najważniejsze, posiadający szeroką gamę umiejętności zabawy zarówno językiem jak i flow. Tymczasem odnoszę wrażenie, że na "Abradabbingu" nie wykorzystał żadnej z tych cech choćby w połowie. Nie znalazłem "tego czegoś" co przyciągnęłoby mnie od pierwszego odsłuchu, jak legendarne już "Miasto jest nasze", a z nowszych - zwrotka na "Czarnym Złocie" w kawałku "Mówią o mnie w mieście". Z 16 kawałków zamieszczonych na płycie, minus 2 skity (a w zasadzie skit i outro), spodobały mi się raptem...dwa? Trzy? Nie więcej. "Zawalidroga", "Choć na słowo", "Yo yo" i może jeszcze "Język giętki" z Gutkiem. No dobra, łącznie cztery. Na czternaście.
Bitów spodziewałem się mocnych, zwłaszcza, że Ostrowski ma za sobą dobre "Tylko dla dorosłych". Tymczasem...no właśnie, bity też tego albumu nie ratują. Mam wrażenie, że Ostry postarał się w stu procentach tylko w kawałku, w którym sam ma gościnną zwrotkę. Reszta jest raczej "na pół gwizdka" i żadna z produkcji znajdujących się na "Abradabbingu" z pewnością nie trafi do szuflady z napisem "Najlepsze bity O.S.T.R'a". A liczyłem na choć jedną perełkę.
Nawet goście jacyś tacy bez wyrazu. Chłopaki z Kontrabandy wypadli chyba najlepiej, wnieśli coś czego temu albumowi zdecydowanie zabrakło - świeżość. Ostry nawinął "po swojemu", bez fajerwerków, ale nie poniżej dobrego poziomu. Frenchman wypadł przeciętnie, Gutek również "normalnie". Słabo wypadł natomiast Cadillac Dale, którego ceniłem z kolaboracji z Łodzianinem. To, co wsadził do kawałka "Więc wiedz" (Refren? Zwrotka? Co to w ogóle jest?) ciężko nazwać dobrym materiałem. Ale czego można się było spodziewać, jeżeli sam Dab przyznał, że z Cadillac'iem nie widział się ani razu na oczy. Tak się nie robi rapu, panowie.

Podsumowując - jestem miło zaskoczony "DEM6N6L6GIĄ" i niemiło rozczarowany "Abradabbingiem".
Dziękuję wszystkim, którzy mieli na tyle siły i samozaparcia, żeby dobrnąć aż tutaj.
A ja wracam do katowania Cube'a, który nieprzerwanie nie schodzi z głośników, oraz dochodzącego do niego od wczoraj - Słonia.

niedziela, 26 września 2010

Nareszcie.

Stało się. Odebrałem wczoraj swoją nową perełkę - pierwszego iPoda w życiu. Gra jak marzenie, wygląda jak koszmar ale i tak go kocham, więc żadne rysy na wyświetlaczu nie staną na drodze do naszego szczęścia.
No i gratisowo dostałem całkiem niezły model AKG. Które same w sobie warte są mniej więcej połowę ceny iPoda.

Przymierzałem się do odsłuchania Słoniowej "DEM6N6L6GII", ale niestety nie udało się tego spełnić w stu procentach, bo nagle pojawiła się masa ważniejszych spraw. Ten krążek jest tak chwalony, polecany i wywyższany na piedestały polskiego rapu w ostatnich dniach, że mimo mojej niechęci do klimatów stricte horrorcore'owych, sprawdzić go mam zamiar od początku do końca. Spostrzeżenia po kilku pojedynczych trackach? Słoń zrobił ogromny progres pod względem warstwy lirycznej. Tekstowo, już te raptem kilka utworów przewyższa znacznie, w moim mniemaniu mocno przeceniane, "Chore Melodie". Wiele słyszałem także opinii, że Mikser wbił się "DEM6N6L6GIĄ" do czołówki polskich bitmejkerów, ale to stwierdzenie jest pewnie znacznie przesadzone. Cóż, zweryfikuję to po odsłuchaniu całości.

Przy okazji oczekiwania na 4 października i premierę kolejnej solówki Dab'a zatytułowanej "Abradabbing" rzuciłem okiem na rawiczowski wywiad właśnie z Abradabem. Panowie fajnie sobie rozmawiali, choć nie wiedząc czemu, wywiad był z serii "1 na 2" a nie "1 na 1", mimo, że Rawicz rozmawiał tylko z jednym artystą. Ale błędy się zdarzają.

Jaram się ogromnie, że płyta będzie w całości wyprodukowana przez O.S.T.R'a. Mam tylko nadzieję, że pozostałe numery na krążku będą lepsze od "Mamy królów na banknotach", które moim zdaniem jest znacznie poniżej granicy oczekiwań stawianej projektowi, przy którym pracuje dwóch tak uznanych i, co najważniejsze, dobrych, raperów.